"Nie dotykaj, bo coś popsujesz... rozregulujesz i później będę miała problem.... albo co gorsze, jeszcze palce przeszyjesz..."
Te słowa zawsze słyszałam, kiedy ciągnęło mnie do maszyny mojej mamci : "NIE DOTYKAJ". Zakazany owoc kusił bardzo, bo ja te szmatki zszywać kawałek do kawałka lubiłam już od dawna. Zszywałam więc ręcznie, będąc nawet małą srajdą jeszcze. Igła z nitką przyciągały mnie do siebie w jakiś tajemniczy sposób.
Kiedy zostawałam sama w domu w ruch szła maszyna, w wielkiej tajemnicy, po kryjomu, w lekkim srachu, że mama się zorientuje... Cięłam, zszywałam, prułam i chowałam w najciemniejszy kąt pokoju, żeby nikt się nie dowiedział.
Stary Łucznik mojej mamy... Lubiłam jego turkotanie, kiedy mama tworzyła dla nas jakieś gatki, czy bluzeczki. Podobało mi się to czarowanie czegoś z niczego. Turkotałam na tym Łuczniku i ja, jak często było to możliwe. Zdziwienie w domu było spore kiedy w ósmej klasie (lat 14) na dyskotekę szkolną wystroiłam się w sukienkę, której pochodzenia rodziciele nie znali. Trzeba było się przyznać, że to ja sama, z jakiegoś kawałka starej kiecki wykroiłam i zmontowałam po swojemu. Mój projekt, moje wykonanie- moja radość i duma ogromna.
Później szkół kilka, czasu mało i dopiero na studiach, które z racji tego, że miałam zaliczoną już szkołę muzyczną drugiego stopnia, były dla mnie trochę jak wakacje, w czasie których mogłam sobie nareszcie pozwolić na naukę szycia nieco bardziej intesywnie. Dziubałam ręcznie sama dla siebie i bluzki i spódnice, przerabiałam co się dało i z czego się dało, bo fundusze były mocno okrojne. Na pierwszym roku obśpiewałam imprezę sylwestrową i za zarobione pieniądze kupiłam moją pięrwszą maszynę do szycia :)
Nie da się uciec przed powołaniem. Jakie by nie było spokoju nie da, bo nic takiej radości nie sprawia, jak realizowanie się w tym, co każda komórka ciała ma zakodowane. Mnie zaprogramowano na szycie. Chociaż wykształcenie całkiem z innej bajki, chociaż nikt nie uczył i nie pokazał palcem co, jak i z czym. Często wiedziałam nie wiadomo skąd, główkowałam w środku nocy nad konstrukcją tego i owego. Próbowałam do skutku ucząc się na własnych błędach.
Jestem muzykiem, niedoszłą skrzypaczką, która najbardziej ze wszystkiego ukochała melodię wygrywaną przez starego Łucznika mamy. Liczę na to, że ta szyjąca muzyczka zagra też kiedyś w głowie mojej córki ;)
Taki był początek wszystkiego, co z moim Cottoni związane. Mam nadzieję, że końca nie będzie i kiedyś cały ten szmaciany światek oddam w ręce kogoś, kto pokocha go równie mocno jak ja...
Pozdrawiam serdecznie
Wasza A.
Jakie to szczęście odkryć w życiu swoje prawdziwe powołanie i dążyć tą drogą, do realizacji swoich marzeń i pasji !
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam tego posta jak list od przyjaciółki. : ) U mnie było podobnie mama krawcowa z wykształcenia, ale bez zamiłowania, broniła dostępu do maszyny. Ja tylko raz spróbowałam pod jej nieobecność, ale połamałam igły i się wydało. Chciałabym, żeby mama mnie wprowadzała w arkana szycia, stało się inaczej dochodzę do wszystkiego sama. Czasami pod górkę i od innej strony niż trzeba. Będziesz dobrą nauczycielką dla córki jeśli ona zechce nauki przyjąć. Ale się rozpisałam. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńU mnie podobnie, mama krawcowa i do maszyny nie dopuszczała. Zawsze bała się, że przeszyjemy sobie palce (mam dwie siostry). Jakoś mnie nie ciągnęło do maszyny wcale. Na studiach uczęszczałam na Studium Wiejskiego Gospodarstwa Domowego i tam nauczyłam się pracować z maszyną:)
OdpowiedzUsuńA mnie dopiero teraz zaczyna wciągać szycie:)
OdpowiedzUsuńOoo, zupełnie jak Łucznik mojej mamy, ten co się był rozpadł parę lat temu (czego to ona mi nie uszyła przez całe dzieciństwo, z zabawkami włącznie) i kupiła sobie nowy... teraz to mi nawet nie musi zabraniać, ta maszyna chyba umie puszczac slajdy, lepiej się do niej nie dotykac, wolę moją z Lidla do nauki ;)
OdpowiedzUsuńPiękny post Aniu : ). We mnie miłość do szycia uderzyła ze zdwojoną siłą-po mamie i po babci : ). Szyć chyba nauczyłam się prędzej niż czytania i pisania ; ). Od zawsze ciągnęło mnie do szmatek i nożyczek...Pamiętam jak miałam trzy lata i w spodniach od przepięknej piżamki,błękitnej w białe margerytki wycięłam sobie dziurę,hi,hi. Mama wchodzi do pokoju i pyta: dziecko co ty robisz? A ja na to : wcinam mamusiu ; ). Oczywiście na początku w grę wchodziło szycie ręczne bo dokładnie tą samą śpiewkę słyszałam : bo sobie paluchy przeszyjesz...Potem dostałam swoją pierwszą mini maszynę do szycia na korbkę,później przez wiele lat szyłam na przedwojennym Singerze po babci i dopiero na 20 urodziny dostałam pierwszego łucznika...Stary Singer towarzyszy mi do dziś,uwielbiam na niego patrzeć i go dotykać,to taki łącznik między mną a babcią,którą znam tylko z fotografii i opowieści : ). Też bym chciała żeby moja córka połknęła szyciowego bakcyla ale póki co widzę,że ona zmierza w zupełnie innym kierunku : ). Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńA ja bym chciała się nauczyć szyć... :) Aż wstyd,że nie umiem.Tym bardziej,że mój mąż więcej w tej kwestii potrafi ode mnie. No, ale jego dziadek był szwaczem...
OdpowiedzUsuńPiękna historia...widać że masz to we krwi :)
OdpowiedzUsuńPiękna historia tym bardziej że sama muszę się zastanowić nad swoja twórczością. Dopadł mnie największy w życiu kryzys twórczy... albo jestem przemęczona ;)
OdpowiedzUsuńhttp://angee-art.blogspot.com/
Bardzo fajne początki szycia :) Masz w genach szycie.Dla mnie to ciche marzenie, choć spróbowałam własnych sił i stworzyłam lalkę tildę z której jestem dumna.Bo mnie nigdy do szycia nie ciągnęło do czasu, gdy zaczęłam podziwiać na blogach tildowe cuda.Stwierdziłam,że spróbuję szycia.Piękna Twoja historia.Pozdrawiam.Ania
OdpowiedzUsuńO mam taką samą maszynę.Mój Łucznik służył mi prze długie lata, nadal jest sprawny i choć już na nim nie szyję to nadal mieszka sobie w kąciku. To tak na wszelki wypadek gdyby nowoczesne "wynalazki" na jakich teraz szyję jednak się zepsuły.Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMam takiego samego Łucznika , kocham te maszynę;)
OdpowiedzUsuńpodziwiam Twoją precyzję...post wzruszający...
OdpowiedzUsuńmoja córka też prawie skrzypaczka, właśnie kończy podstawówkę muzyczną, a najbardziej lubi szyć przy moim boku:-)))
OdpowiedzUsuńTą miłość do szmatek "czuje" się w Twoich dziełach. Cieszę się, że jestem szczęśliwą posiadaczką jednego z nich :) To moja najcenniejsza torba obecnie. Brakuje mi tam tylko metki "Cottoni". Jak już będzie takowa, to poproszę jedną sztukę - wszyję sobie, bo w końcu to marka sama w sobie!! A co do przeszycia tych palców to ja się zawsze tego bałam i nadal boję :D :D :D
OdpowiedzUsuńPiękna historia, u mnie było podobnie; jako mały przedszkolak zszyłam ręcznie stare spodnie, które nie nadawały się do chodzenia, bo nici puściły tu i ówdzie. Zszyłam je od nowa po kryjomu i nawet chodziłam w nich!
OdpowiedzUsuńPóźniej była spódnica z rozporkiem uszyta na singerze, w której poszłam następnego dnia na rozpoczęcie nowego roku szkolnego (była to chyba klasa szósta). Niestety moja przygoda z maszyną skończyła się jak się wyprowadzilam z domu rodzinnego. Niedawno nabyłam własną, ale to już nie to samo.
Fajnie że twoja pasja wciąż trwa i dzielisz się nią z nami :) pozdrawiam
Jak to dobrze, że tak wcześnie obudził się w Tobie zapał do tworzenia. Że tak cierpliwie idziesz tą drogą. :)
OdpowiedzUsuń