Obserwatorzy

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą myszka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą myszka. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 8 lipca 2019

Talent.

Wypatrzyłam ostatnio na FB zdjęcie z tekstem, który mówił, że "Bóg nie wybiera zdolnych, ale uzdalnia tych, których wybrał". Myśl piękna i bardzo sercu miła, chociaż ja zdania jestem, że Bóg wszystkie swoje dzieci kocha tak samo i każdemu dał wyjątkowy pakiecik. Nie każdemu jednak chce się szukać w sobie, a nawet jak już coś znajdą, to ten dar rozwijać. Talent bowiem, to zawsze tylko kilka procent efektu końcowego. Cała reszta, to praca, praca, praca. To treningi do granic wytrzymałości, poświęcenie, upór i determinacja. Talent to nie tylko śpiew, taniec, umiejętność uwieczniania rzeczywistości pędzlem na płótnie, czy myśli piórem na papierze. Ile aktywności człowieka, tyle talentów, a z rozwojem tego świata ciągle ujawniają się nowe. Talent można mieć do pieczenia ciast, wychowywania dzieci na wspaniałych ludzi, do układania płytek i gładzenia ścian, czy pisania programów komputerowych. Talent do słuchania słów rozmówcy, czy motywowania do życia i działania są równie cenne. W każdej ludzkiej głowie i rękach siedzi tyle możliwości. Każdy móżdżek, nawet najmniejszy, to komputer, którego tajemnicy i potencjału człowiek nie zgłębi chyba do końca świata. Jak działa mój komputerek? Czasem zawiesza się na myślach uporczywych, dużo koduje, ciągle przetwarza. Bezustannie analizuje słowa, gesty, najróżniejsze bodźce. Możliwe, że dlatego zdecydowanie nie lubi rozmów telefonicznych, woli kontakt bezpośredni, bo przez telefon z samych słów dostaje za mało danych. Nie widać mimiki, powiedzieć można wszystko, co ktoś chce usłyszeć wywracając oczyma w pogardzie, udawać zbyt dużo. Woli twarzą w twarz, lub trzymając się terminologii komputerowej, monitorem w monitor ;) No i w oczy patrzę kiedy rozmawiam. Gapię się czasem może zbyt mocno, co niektórych peszy, innym daje złudne poczucie flirtu. Ja jednak nie flirtuję, czytam człowieka. 
Mój komputerek zawirusowany jest kompleksami. Takie pliki cookies, nadmiar których trochę komplikuje sprawne funkcjonowanie. Dużo ich, bardzo dużo i jeśli nawet wiem co ich rozwój nawoziło, to i tak wyplenić nie umiem. Reset totalny byłby potrzebny, czyli terapia prądem najlepiej.  
Co motywuje mój komputerek do działania? W rodzinnym domu pochwał nie było. Ciągle słyszał, że wszystko robi źle, że do niczego właściwie się nie nadaje, że tylko wstyd i wstyd przynosi. Udowadniał więc ile sił, że jest inaczej. Starał się chłonąć nową wiedzę i umiejętności, działał na pełnych obrotach i ciągle w poczuciu niedoskonałości wyciskał z siebie więcej i więcej. Czy chwalony zadziałał by lepiej? Tego nie wiem, bo czasu się nie cofnie. Niektórzy chwaleni od dziecka za byle bazgroł na kartce, czy totalnie beznadziejny występ w przedszkolu obrastają w pióra i tylko balon wokół nich rośnie przez lata, nic poza tym. Innym jednak pochwała dodaje skrzydeł i wynosi ponad chmury.  Recepty na wychowywanie dzieci nikomu więc nie daję, nikogo nie pouczam, bo szczerze, to nie wiem, czy smaganie duszy słownym batem, czy jej głaskanie jest lepsze. Gdybym może popadła w samozachwyt przy pierwszych szyciowych wyczynach dzisiaj nie byłoby tak ładnie.  Słyszałam jednak ten głos, " Tu krzywo, tam niedokładnie, co to ma być, to ty po to studia kończyłaś, żeby teraz szwaczką zostać?!" Tak kurła... Najbardziej zaje.... szwaczką chcę zostać. Krawcem przez  wcale nie fałszywą skromność jakoś nazywać siebie nie chcę, bo tak długo jak garnituru skroić na wymiar nie umiem, tak tytuł w pełni należeć się nie będzie. Z resztą... przylepianie jakichkolwiek tytułów nie leży w mojej naturze. Wolę zwyczajnie robić swoje. Szwaczkuję więc i rękodzielniczkuję plus słowotworzę kiedy tylko najdzie mnie ochota :) 
Talenty dostałam w pakiecie artystyczne. Czy wszystkie odkryte? Hmm, mam nadzieję, że życia ziemskiego jeszcze ciut dostanę i może coś nowego w sobie znajdę. Na skrzypcach grałam od siódmego roku życia. Dwanaście lat szkoły muzycznej. Dwanaście lat bicia się w duchu, że nie jestem wystarczająco dobra. Mój nauczyciel skrzypiec twierdził, że talent spory, ale spektakularnych  osiągnięć nie było i zwyczajnie jakoś tak nie czułam luzu w tym graniu. Zbyt dużo odtwórczej pracy, zbyt mało mnie. Ale uwielbiałam grać w orkiestrze, później śpiewać w chórze, bo poczucie harmonii i wszystkie te jej dźwięki składowe dawały nieopisane wręcz szczęście, uczucie spełnienia. Każdy człowiek to zwierzę stadne i nawet ja z moim pogłębiającym się introwertyzmem czasem ludzi potrzebuję. Orkiestra i chór to moje stada były, jedyne sytuacje w życiu, w których bycie częścią tłumu sprawiało mi prawdziwą przyjemność. 
Talent wokalny. Śpiewać to ja lubiłam, a jakże. Każdą reklamę praktycznie musiałam odśpiewać razem z telewizorem. W domu nikt się jednak nie zachwycał, raczej komentarz leciał "Ty musisz ciągle wyć?" Jeżeli więc wśród najbliższych znów zachwytu nie poczułam, to i skłonności do pchania się na scenę nie wykształciłam. Później przez lata całe zarobkowo pracowałam tym niedoskonałym  wokalem, bo trzeba było jakoś samotną rzeczywistość ogarniać. Pierwsze śpiewane imprezy wymagały jednak  mocnego podlewania wodą ognistą, bo przez kompleksiory ręce latały jak przy Parkinsonie i ryzyko upuszczenia mikrofonu było zbyt duże. Śpiewanie moje ludziom się podobało, chociaż często myśl przez głowę przebiegała, czy to aby nie działanie częstych toastów weselnych ;) 
Dzisiaj śpiewam już tylko w samotności, ale jak wspomniane we wcześniejszym poście ukulele sobie nabędę, to jakieś biesiady przy stole i winku pewnie jeszcze wokalnie okraszę :)
Praca z igiełką, to zdecydowanie moje pole do popisu. Tu czuję się najswobodniej i czasem tylko przeraża mnie kurczący  się czas przy nawale pomysłów do zrealizowania. Problem mam wręcz z wyrzucaniem nawet małych ścineczków, bo wszystko myślenie podsyca. Sypiam niewiele, pracuję dużo i rozwijam mój antytalent do tworzenia bałaganu :P Tak, tak. W tym też jestem dobra, o ile można wadę postrzegać w kategoriach rozwojowych.  To mój największy minus chyba, sianie wszystkim dookoła. Tu nuty, tam szmatki, włóczki, rozłożone na stole skrzypce, bo wczoraj miałam tak ogromną ochotę pograć sobie etiudy Kreutzer'a i instrumentu nie schowałam, bo może jeszcze jutro coś pogram troszeczkę... Okropny nawyk- nieodkładanie rzeczy na miejsce. Mam jednak jego świadomość i pracuję nad sobą, jak ten Syzyf trochę, ale pracuję. No i jak już totalnie się zagracę, to przychodzi takie dźgnięcie w dupsko i lecę jak burza odkurzając nawet dawno zapomniane zakamarki. Wystarczy, że czegoś, co pilnie potrzebne, odszukać nie mogę. Czasem pomaga też informacja, że jutro w gości ktoś wpadnie, wtedy też zmieniam się w prawie perfekcyjną panią domu :) Z naciskiem na prawie :P  Z bałaganu tego twórczego  jednak wiele dobrego wynika czasami. Rozrzucone szmatki wielokolorowe, wstążeczki i niteczki czasem tak się pięknie dopasowują i inspiracją są ogromną. Przy kolejnym układaniu i przebieraniu stert materiałów i worków z włóczkami zawsze wpadam na jakiś nowy pomysł. 
Talent mam też do ciast pieczenia, chociaż najbardziej lubię takie proste: murzynek, drożdżówka, placek z rabarbarem i kruszonką. Klasyczki, ale jakoś w moich rękach rosną przepięknie i smaczne są bardzo, bardzo. Chociaż może to tylko kwestia odpowiednich składników, bo tam gdzie margaryna w przepisie, to ja  zawsze masło, cukru wanilinowego nigdy, ale wanilię prawdziwą, sztucznych polew nie toleruję, czekolada być musi. Ot, takie proste triki kulinarne, które ewidentnie robią różnicę.  Pieroguję też ostatnio dosyć intensywnie, no i te wychodzą wzorcowo. Wiadomo, estetyka zachowana, falbanka na każdym zawinięta jak w barokowej kiecce i nie za duże, żeby zgrabnie na talerzu wyglądały. Mama mówiła, że mąkę trzeba sparzyć, to ciasto miękkie będzie,co komputerek dawno temu zakodował i ta wiedza się przydała.
Talent do słów składania. No dostało mi się, wiem, chociaż mój profesor w liceum twierdził inaczej i robił wszystko, żebym zamilkła na wieki.  Wypowiedzieć się na żywca do mikrofonu jakoś nie umiałam nigdy, ale jak widzę te myśli moje przelatujące właśnie przed oczami na monitorze, to jedno słowo drugie za sobą ciągnie płynnie, gładko, często z sensem... jest dobrze. Wracając do wcześniej napisanych tekstów wiele bym poprawiła, wygładziło by się to i tamto, byczki usunęło, powtórzenia zastąpiło synonimem. Może dlatego książki napisać nie mogę, chociaż zaczęłam dawno temu. Do usranej śmierci wracała bym ku pierwszej stronie i poprawiała, poprawiała, poprawiała... Taki stan chorobowy, ale każdy jakąś korbę ma, tylko nie każdy zdiagnozowaną. Moja to narzucony, wyuczony perfekcjonizm. Mechanizm zakorzeniony tak mocno, że już nikomu nic udowadniać nie muszę, poza sobą samą. Są rzeczy, które bez wyrzutów sumienia umiem już sobie odpuścić, ale jeśli robię to, co lubię, to lubię to robić jak najlepiej potrafię. Pisać lubię, a jakże, dlatego zanim wrócę na początek tego posta, żeby w upierdliwości swojej poprawiać co napisane, to wrzucę Wam jeszcze zdjęć parę i puszczam słowotok w sieć. W przeciwnym razie będę tu koczować do wieczora przynajmniej, a tyle innych rzeczy do zrobienia czeka :)
Dobrego tygodnia życzę i niech Wasze talenty ujawniają się w nieskończoność
Buziole 
Wasza A.




















 

sobota, 8 czerwca 2019

Tylko nie rękodzieło!

W 2014 roku moje malutkie Cottoni stało się firmą. Od tamtego czasu pracowałam intensywnie jak mróweczka z roku na rok budując bardzo silną grupę odbiorców-klientów-przyjaciół. Ręce pełne pracy, bo co trafiało do Was rozczarowaniem nie było. Spokojnie więc polecaliście dalej, wracaliście po więcej i moja wiara w sens tego przedsięwzięcia rosła z dnia na dzień, miesiąca na miesiąc. Dziękować za to będę Wam tu i w duchu  głęboko po dzień mój ostatni, bo spełnić tak wielkie marzenie, jakim jest życie z pasji, to naprawdę niesamowite szczęście. Co dalej? Hmm... 
Przez te wszystkie lata zastanawiałam się mocno czy rozbudowywać Cottoni w coś większego. Odpowiedź zawsze była jedna- nie chcę zajmować się masówką. Nie chcę nadzorować taśm produkcyjnych ani na mniejszą, ani na większą skalę. Nie chcę brać odpowiedzialności za pracowników, tym bardziej, że koszta ich utrzymania w pewnym momencie mogą pochłonąć cały przychód. Nie stać mnie przecież na takie ryzyko, no i do nadzorowania czyjejś pracy, to ja się nadaję jak wół do karety. Za miękki charakter sprawił by, że wszyscy by sobie bimbali w najlepsze, albo wyprowadzali co się da poza pracownię. Wiem, bo przetrenowałam to kiedyś na dwóch paniach szyjących pod moim nadzorem. Totalna porażka. W moim wieku człowiek samoświadomość własnych mocnych i słabych stron ma na tyle dużą, że wie za co się brać, a co odpuścić. Czy odpuszczam szycie? NIE, o NIE i jeszcze raz NIE!!! Tym, co po ostatnim wpisie na FB zacierali ręce z radości, że Cottoni się poddaje, mówię sorry robaczki. Ja się nie poddaje never ever. Czasem jednak trzeba usiąść na spokojnie, przyjrzeć się sytuacji z boku i wyciągnąć wnioski. 
Wiele z Was pisało do mnie z pytaniem jak to jest rzucić wszystko i zająć się pełnoetatowo swoim hobby. Czy taka praca ma sens, czy z tego żyć się da itd. Żyć się z tego dało, sens miało, ale trzeba pamiętać, że każdy ma inne oczekiwania. Wszystko zależy też od charakteru pracy, a że ja o szyciowym rękodziele wiem z doświadczenia własnego, więc tylko w tym zakresie wypowiedzieć się mogę.  Znam parę osób, które właśnie w większe firmy rozbudowały swoje szmaciane hobby. Żeby puścić jak najwięcej towaru w obrót trzepią standardowe wzory, których pełno później na instagramach. Każda instamamuśka pokoik swojego bąbelka ma więc ustrojony nie według własnego pomysłu, a według tego, co u innej instamamuśki, tudzież ulubionej celebrytki wypatrzyła. Zatem na tle przeważnie białych mebelków Ikea lądują podusie chmurki, baldachimki, tippi itd. Tego towaru w sieci jest więc jak piasku na plaży. W którymś momencie jednak ten rynek się nasyci i zakorkuje. Naturalne jego prawo. Niestety z przedsięwzięciami rękodzielniczymi na mniejszą skalę jest już bardzo podobnie. 
Pamiętam, jak u mojej pani fryzjerki jakieś dwa lata temu rzuciłam mimochodem czym się zajmuję zawodowo i usłyszałam złowieszcze " O nie, tylko nie rękodzieło..." Co druga klientka przecież już tam jakąś radosną twórczość w chałupie odstawia. Jedna pierniczki, inna coś dzierga, kolejna mebelki na biało maluje. Co chcesz, to masz. Skąd to zjawisko? Poszła fama, że na rękodzieło zbyt, więc każdy dorobić choć parę złociszy chce, normalka. Normalka w kraju, w którym ludzie mają braki finansowe, bo tam, gdzie godnie się zarabia i na dobrym poziomie żyje za rękodzieło artystyczne biorą się ci, co faktycznie artystyczną potrzebę wyrazu w bebechach czują. Całej reszcie nie chciało by się tego śmietnika w domu gromadzić i czasu tracić. Lepiej z rodziną do kina, kawiarni, czy walnąć się przed TV do góry brzuchem. Ci co tam artystycznie działają za swoją pracę bez problemu wołają godziwe pieniądze, z których całkiem nieźle mogą sobie funkcjonować. No i tu właśnie wszystko teraz o te nieszczęsne pieniądze się rozbija i na moje aktualne decyzje wpływ będzie miało brutalny.
Bardzo lubiłam pytanie " Czy z tego da się wyżyć?" Oczywiście, że się dawało. Jak się coś robi dobrze, to klienci są. Szkoda, że nikt nie pytał mnie o to samo, jak z pracy w szkolnym sekretariacie wyciągałam całe 1400zł na rękę. Za takie siano można robić, jeżeli na te przysłowiowe waciki się zarabia mając kasiastego małżonka, na ramieniu którego swobodnie niczym bluszcz zechcesz sobie zawisnąć. Ja małżonka ani majętnego, ani żadnego innego w swoim życiu się nie dorobiłam, bluszczem ani żadnym innym powojem nie jestem, więc co zarobione własnymi rencyma, to do dyspozycji było i jest. Partnera mam i na zasadach partnerskich funkcjonujemy, bo każde swoje zobowiązania regulować musi, zatem ku mojej babskiej dumie i niezależności informuję niektórych zainteresowanych, NIE DOJĘ! Dziecko moje sztuk jeden, więc i z programów pomocowych wiadomo jak korzystałyśmy, poza tym charakter to ja chyba mam po dziadku moim, który to mówił, że "Można dziadem być, ale przynajmniej honorowym!". Po sądach za ojcem mojej Talki też więc nie latałam i bzdurnych argumentów do wyszarpywania alimentów nie wymyślałam po nocach. Jak żyłyśmy? Skromnie, nawet powiedziałabym, że turbo skromnie, ale ideologie życiowe mam poukładane w głowie na tyle sprawnie, że bez problemu w lumpku znajdę co mi trzeba, samochodem mogę jeździć nie najnowszym i bez klimy, a jak na telefonie, czy komputerze kiedykolwiek ogryzek mi się pojawi, to zdecydowanie też nie po to, żeby szpan instagramowy odpierdzielać. Ludziom majątków nie zazdroszczę, cieszyć się umiem tym, co jest, ale dziecko właśnie w dorosłe życie mi wchodzi i jej ułatwić parę spraw bardzo bym chciała, więc dutki trzeba zacząć racjonalnie liczyć i zarabiać. Zamówienia mniej, bardziej liczne obciążone kosztami (z roku na rok większymi) są niepewną przyszłością. Odłożyć nie ma z czego, na urlopy i przestoje pozwolić sobie nie można, a więcej niż kilkanaście godzin dziennie pracować się nie da. Jeden człowiek więcej nie przerobi. 
Stąd też decyzja o powrocie na rynek pracy, znaczy etacik poszukiwany, może nie pilnie, ale do jesieni temat spróbuję ogarnąć. Z kompleksów małolata zdążyłam się już wyleczyć, strachu przed mówieniem o tym w czym jestem dobra, co mogę zaoferować swojemu przyszłemu pracodawcy, też się wyzbyłam, więc byle g.... roboty brać już nie muszę. Będzie dobrze :) 
Jak zmienił się rynek rękodzielniczy przez ostatnich parę lat? A no mocno zarósł całą masą badziewia niestety. Ktoś dwa obrazki namaże na płótnie, pierwsze swoje wypociny jakieś i już handel internetowy rozpoczyna. Co druga Jadźka maszynę do szycia kupiła, kocyków minky natrzepała, czy tulipanków wątpliwej urody i już, już biznes kręci. Przekrzykują się później w tej sieci lecąc z cenami niżej i niżej i już chyba nawet Chiny boki zrywają widząc tę polską twórczość, która artystycznie i jakościowo leży i kwiczy, ale coraz taniej puszczana jest w obieg.  Butelki oklejone pinezkami, gipsowe aniołki z formy, mydełka kupne z naklejonym kwiatkiem, kwiatki z pończoch... taka sztuka trochę z przedszkolnej grupy jeżyków, czy muchomorków na tym właśnie poziomie wykonana i podpis " Moje ostatnie DZIEŁO". Nosz kurza twarzy, DZIEŁO... Ręce opadają. Brakuje już tylko zdjęcia kulki z nosa utoczonej z równie dumnym podpisem. Wątpię czy Matejko tak się nadymał przy swoich płótnach, serio... O ile jeszcze prace na tym poziomie jako hobby wykonywane dla potrzeb domowych, czy przy pracy z dziećmi rozumiem i szanuję, tak zdania jestem, że śmietnik się zrobił straszny i sprawił, że hasło "RĘKODZIEŁO ARTYSTYCZNE" kojarzone jest już bardzo negatywnie. Jakby jaka Jadźka chciała mi tu zaraz do gardła skoczyć za powyższe słowa twierdząc, że boję się konkurencji, to niech przyhamuje na starcie. Nie boję się. Konkurencją może być ktoś, kto na podobnym poziomie coś robi. Paru świetnych artystów rękodzielników w sieci i na żywo poznałam. Paru obserwuję z radością, bo ciągle zaskakują i zachwycają. Nie myślę jednak i o nich jako o konkurencji, a raczej o inspiracji do dalszego działania i rozwoju. Żeby na ten rozwój mieć czas i przede wszystkim spokojnie móc wykonywać nowe projekty, muszę zapewnić sobie i mojej rodzinie stabilizację, wypłatę w konkretnym terminie bez tych dramatycznie wysokich i stale rosnących kosztów DG, a później po pracy realizować to, co po głowie się kręci niespokojnie, zamiast obszywać zamówienia (których nie brakuje, słowo ;)  będące koniecznością dla płynności finansowej. Będzie więc etat, a na spokojnie prace twórcze, bez stresu i presji może być tylko lepiej, tylko piękniej i to Wam obiecuję :) No i coś, na co już totalnie czasu mi brakowało, pisanina moja, więcej kadrów złapanych dla przyjemności, zamiast zdjęć produktowych. Chętnie powłóczę się gdzieś z aparatem, pouczę też trochę nowych technik i wiecie co? No marzy mi się ukulele :D Od dawna marudzę przy okazji świąt i urodzin, że ukulele chcę i słyszę, a po co ci to, a kiedy będziesz grać? No to teraz sobie kupię sama, a co i grać będę choćby wieczorami dla siebie samej, a co, kto mi zabroni :D 
No to tyle spowiedzi. 
Kto rzucać wszystko dla rękodzieła chce robi to na własną odpowiedzialność. Zawsze trzeba dobrze przeanalizować rynek. Kiedyś był moment na sklepy "Wszystko za 5zł". Po jakimś czasie było ich już tak dużo, że nikt nie handlował wystarczająco, żeby się utrzymać. Kolejno zwijali więc żagle. Teraz mamy bum np. na lody naturalne. Można więc stawiać kolejną lodziarnię obok tej, która już istnieje i walczyć cenami z sąsiadem, albo zrobić coś na mniejszą skalę, ale wyjątkowego i utrzymać się na rynku bez dramatycznych kosztów. 



No to idę pracować nad czymś wyjątkowym, ale najpierw wstawię wyjątkowy obiad, bo moje równie wyjątkowe dziecko ze swoim wyjątkowym M. na obiedzie się pojawią ;)
Buziaki Dzieciaki! 
Wasza A.
 

wtorek, 7 listopada 2017

Co ma wisieć nie utonie :)

Cierpliwość...
Najczęściej słyszanym pytaniem, kiedy ktoś dowiaduje się czym zajmuję się na co dzień, jest właśnie to dotyczące cierpliwości. "No , że Tobie się chce..., ja to nerwów nie mam, żeby chociaż guzik przyszyć!!!"
Jest jeszcze druga kwestia, która nurtuje wielu : "To z tego da się wyżyć?!" :P
Jak widać żyję. Widocznie to, co robię, jest robione na tyle dobrze, że szanse przeżycia wzrastają :D
No i z tą cierpliwością jest tak, że uczyłam się jej od wielu lat. Zdecydowana większość rzeczy, które budowały moje życie i mnie samą ,wymagały cierpliwości, pracy krok po kroczku. Opłaciło się.
Cierpliwości w relacjach międzyludzkich uczyłam się chyba najdłużej. Te damsko-męskie były zdecydowanie najtrudniejsze, ale ostatecznie i ta nauka zakończona sukcesem :) Dzisiaj lepiej umiem wybierać ludzi , z którymi przecinać lubię ścieżki, którym powierzać mogę swoje radości i troski bez strachu, że zostaną wykorzystane przeciwko mnie, czy użyte do innych chorych celów. Coraz cierpliwiej znoszę też durne teksty osób, którym wydaje się, że mają prawo poddawać krytyce moje decyzje, które myślą, że wiedzą lepiej jak żyć. Nie daję się już wciągać w dziwne dyskusje, nie walczę. Cierpliwe czekam, aż im się znudzi, lub w ich własnym życiu zadzieje się w końcu coś na tyle wartościowego, żeby zeszli sobie spokojnie z mojego tematu. Tego też życzę im szczerze i serdecznie.

Aktualnie czeka nas jeszcze parę konkretnych zmian organizacyjnych i w domu, i w pracy.
Cierpliwie czekam też na otwarcie sklepu online, który miał już być w okolicy sierpnia i niestety trzeba było plan rozłożyć w czasie. No, ale co ma wisieć, nie utonie :) Zamiast robić coś na chybcika, lepiej przygotować wszystko jak należy i pokazać światu jak już dopięte będzie na ten ostatni, solidnie przyszyty guzik.
Cierpliwie więc dziubię tu sobie   wysyłając w świat te moje dzieci/szmatki. Cottoni rośnie  powolutku, dojrzewa jak nalewka świąteczna i kiedy dzisiaj przypomnę sobie w jakim strachu zaczynałam.... ech... Początki łatwe nie były, ale warto było poczekać :)





Skrzydlate czuwają nad nami chyba już w każdym kątku, musi więc być tylko dobrze ;)


Polarnych misiów w tym roku nie zabraknie. Bedą w kilki rozmiarach, a jeden malutki zamieszka u mnie pod szklanym kloszem ;) Plan pracy nareszcie rozłożony tak, żeby i dla nas dało się zrobić co nieco.  W poprzednich latach wszystko się wyprzedawało i dobrze, bo ratowało to nasze finanse, ale temat dekoracji domowych zaniedbany był okrutnie. Nareszcie jednak przuszedł taki czas, że szewc i o własne buty zadbać może :)

Skandynawskie owce na diecie  zachwyciły mnie już dawno, a ta jest pierszą, moją uszytą z wykroju tildowego.  Śmieszna chudzina z niej, ale bardzo ją polubiłam.


Świąteczne klimaty na blogu to też nie brak cierpliwości, a konieczność :) Rękodzieło to czasopożeracz. Trzeba zacząć duuużo wcześniej, żeby zdążyć z realizacją.

Tych, co cierpliwie czekali na moją obecność blogową ściskam mocno mocno !
Z ogromną radością donoszę też, że do jednoosobowej drużyny COTTONI dołączyła Paula, której pomoc z pewnością pomoże usprawnić działania i pozwoli mi na częstsze wizyty w blogosferze. Jest dobrze :)

Do przeczytania zatem wkrótce ;)
Wasza A.

sobota, 26 sierpnia 2017

Nie pozwól, żeby Cię zeżarła...

Dzień dobry!
Zaś przerwa długa w mojej pisaninie, ale myślę, że wybaczycie... a przynajmniej nadzieję taką mam niezmiennie;)
Z pewnością zrozumienie znajdę u tych, co własne ręce ciężką pracą skalali i wiedzą ile energii i czasu takowa pochłania.
Pracuję bardzo intensywnie przekraczając swoje własne czasowe normy, słabości. Poprzeczka ciągle w górę, bo planów na nasze lepsze jutro trochę zostało, a nic samo nie przychodzi.
Niedawno uświadomiłam sobie też odpowiedzialność jaką ponoszę za te moje słowotoki. Rychło w czas, co nie? ;) Tak na poważnie, to wiem, że za moim przykładem poszło parę z Was, moich czytelniczek. Kiedy ja swoją dziubaninę skromną zamieniałam na pełnoetatowe zajęcie i w nich obudziła się chęć założenia firm własnych i życia z pracy twórczej. Chciała bym wiedzieć, że wiedzie im się dobrze i nie żałują swoich decyzji, bo zapewne wiedzą dzisiaj świetnie, że chleb to niełatwy.
Tak tak Moi Mili. To co ładnie wygląda na końcu tej rękodzielniczej drogi często okupione jest całą masą wyrzeczeń , bólu i fizycznego, i duchowego, bo problemiki czyhają za niejednym zakrętem. To wiele dni, miesięcy bezustannej pracy bez przerw i urlopu, żeby przetrwać, żeby pchnąć ten wózek do przodu.
Spokojnie, nie piszę, żeby się użalać jak to mi strasznie ciężko ;) Nie płaczę, że koczuję w czterech ścianach wiecznie z igłą i nożyczkami w dłoni, bo naprawdę szczerze i niezmiennie kocham to, co robię. Chcę jednak, żeby ci, którzy zastanawiają się nad podjęciem takiego wyzwania i przede wszystkim ci, których w dołku skręca i gul im skacze pomyśleli zanim zrobią nura do tej rzeki, bo nurt w niej bywa bardzo rwący.


Jeżeli coś się robi z miłości ma to większą szansę na powodzenie, niż budowanie czegokolwiek na złych emocjach. Krok po kroczku, z niemalejącą radością doszywałam kolejne łapki, haftowałam mordki, robiłam swoje. Nigdy przenigdy nie żałowałam, że kolejny dzień muszę spędzić na tym dziubanku, kto chce niech spyta mojego Irka :) Dzięki Bogu on też nigdy nawet nie pisnął, że w mieszkaniu wiecznie szmatki, nitki, zagubione igły i ja ciężka do wyciągnięcia gdziekolwiek, bo wiecznie coś mam do zrobienia. Na naszych 49 metrach ten  roboczotwórczy bałagan jest stałym lokatorem, nie da się go ukryć w czeluściach żadnej szafy.
Z czasem tej pracy było i jest coraz więcej, bo i koszta działalności drożeją z roku na rok ( w roku 2017 same składki ZUS to kwota 14070,72zł), no i potrzeby domowe rosną, bo i dziecko rośnie, i oklepać coś z tych 49m trzeba, samo życie. Każdą tę złotóweczkę muszę zorganizować dziubiąc swoje, a na działalności gospodarczej za urlop nikt nie zapłaci, pod gruszą nikt nie zafunduje, w razie choroby i przestoju też trzeba sobie radzić samemu. Praca zatem musi lecieć bez przerw, non stop, bo rękodzieło czasu wymaga i tego się nie przeskoczy.Dochodzi czas na korespondencję, pakowanie, sprzątanie, wycieczki do sklepu po dodatki, na pocztę, do kuriera, fotografie, obrabianie zdjęć, jakiś marketing, żeby dotrzeć do potencjalnych klientów i gdzieś pomiędzy  tym wszystkim życie :) Nie żyjemy na bogato, ale wierzcie mi, że bardzo szczęśliwie :)))))
Mimo całego tego bałaganu i wszelkich obciążeń nawet na chwilę nie straciłam chęci i radości, którą daje mi moja praca. Tego też życzę innym rękodzielniczkom i rękodzielnikom.
Radość  mam tym większą, że nie zżera mnie zazdrość :)
Nie mam na nią ani czasu, ani chęci.
Nie pozwólcie więc, żeby żarła i Was...
Niektórzy krążą po stronach internetowych, blogach, podglądają, starają się kopiować innych udając często kogoś, kim nie są. Karmią się złą energią, zawiścią, bo komuś tam coś tam się udało, więc będę od niego lepszy, skubnę to i tamto, strącę go z piedestału, zajmę jego miejsce itd...
Moja rada dla nich? Weźcie się do roboty! Z siedzenia na czterech literach naprawdę nie ma nic, albo jest niewiele, może hemoroidy tylko i odciski na pupie :p Z podglądania i małpowania innych również. Nie starajcie się być lepsi od innych, ale codziennie lepsi od samych siebie.Szukajcie w sobie tego, co dobre, rozwijajcie swoje umiejętności i przekraczajcie swoje własne bariery. Pracujcie nad cierpliwością i bądźcie wytrwali, bo nic nie przychodzi samo. Zawsze znajdując w sobie talent trzeba pamiętać, że to tylko namiastka sukcesu.Cała reszta to  ciężka i mozolna praca. Nawet wielu sportowców bijących światowe rekordy wychodzi ze swojej norki po ten wymarzony sukces po latach treningów i fortuny na nim nie zbijają, a niejednokrotnie biedę klepią inwestując w swój rozwój każdy posiadany grosz. Nie liczcie więc cudzych pieniędzy i nie zazdrośćcie wyników, bo to ile pracy zostało włożone w osiągnięcie efektu końcowego wie najlepiej tylko jego autor.
Kiedyś o zazdrości rozmawiałam z Joanną, która swoją pasją i również ciężką, wieloletnią pracą zbudowała swoje imperium. Wpadają tam różni ludzie, z różną energią. Są tacy, którzy podziwiają szczerze, inspirują się i dzięki Asi starają się żyć piękniej. Są jednak i tacy, co najchętniej z marszu wskoczyli by w jej buty i swoje własne nazwisko wkleili na afisz nie mając ani tyle zapału, ani potencjału jakim Aśka ewidentnie dysponuje. Jeżeli jednak kocha się swoją pracę i żyje pasją czasu brak na podglądanie, węszenie i knucie. Jeśli zamiast tego energii więcej włoży się we własny rozwój droga do sukcesu staje się jasna i prosta :)
Ile gorzkich słów oberwało się Asi, ile mi, szkoda wspominać. Kiedyś bardzo mnie bolało  każde z nich. Dzisiaj ich autorom zwyczajnie współczuję. Kiedyś też potworną niepewność miałam w sobie, a nawet strach, czy to co robię jest coś warte, czy podołam. Czy może długów sobie narobię i przepadnę marnie. Czy  ktoś zechce sięgnąć po te moje twory. Dzisiaj wiem, że włożone serce i wysiłek się opłaciły. Może jeszcze nie mam milionów i nigdy mieć ich nie będę, ale mam coś lepszego ;) Mam pewność, że to co robię jest dobre i nie ma to nic wspólnego z pychą. To świadomość swojej wartości i umiejętności, nad którymi nadal zamierzam pracować idąc po swoje. Dzisiaj nie muszę z nikim walczyć ani się bronić. Moje prace bronią się same i wierzę, że Wam dają nie mniej radości  niż mnie samej :) Tą radością dzielę się z Wami i życzę powodzenia wszystkim stawiającym swoje pierwsze kroki na drodze sukcesu.
Aśką się cieszę i bardzo ją podziwiam, bo pracowity i wytrwały z niej żuczek. Informacją o ludziach zdolnych chętnie też się dzielę i chociaż Aśki przedstawiać Wam zapewne nie trzeba, to przynajmniej wici rozrzucę, że właśnie papierowy i namacalny efekt jej pracy stał się osiągalny, więc po dawkę inspiracji jak ktoś  ma chęć, to sięgnąć może już dziś w Empiku :)


Ogromnie miło jest patrzeć jak ktoś  autentyczny jest  w tym co robi, jak rozwija się pięknie i rośnie w siłę. Kogo zazdrość męczy niech na spacer do lasu pójdzie i gdzieś tam głęboko do drzewa cholerę przywiąże. W drodze do domu natomiast niech poszuka w sobie głęboko dobrych i twórczych zalążków, bo szczerze wierzę, że w każdym coś pięknego i wartego rozwoju tkwi, zbyt często jednak nieodkryte lub obarczone grzechem zaniechania. Szukajcie nieustannie i rozkwitajcie :) Ludźmi, którym coś się udało inspirujcie się śmiało. Zawsze pamiętając, że inspiracja to coś zupełnie innego niż naśladowanie i kopiowanie,  a zawiść to uczucie, które uderza w Was samych. 
Dobrej energii i myśli twórczych życzę na nadchodzącą jesień :) Tak tak, nawet jeśli głośno tego nie wypowiemy, to panna jesienna nadchodzi już wielkimi krokami :) Patrzcie jednak i na nią jak na coś pozytywnego. Szukajcie siebie we mgle i kolorach liści. Tam też czyha inspiracji wiele ;)
Ja wrzucam jeszcze ciut moich stworków i uciekam pracować. Nic nie zrobi się samo ;)














Dziękuję za Waszą obecność !
Uściski
A.

czwartek, 8 czerwca 2017

Mydło w oczach.

Mydło w oczach to mi się pojawia za każdym razem, kiedy mam przyswoić jakąś instrukcję użytkowania.
No oporny ze mnie egzemplarz strasznie i naukę obsługi wszystkiego muszę przyswajać empirycznie, nic w teorii. Opisy konstrukcji szycia z Burdy, czy innych magazynów modowych też jak dla mnie pisane są językiem niezrozumiałym. Jakby do Chińczyka po polsku gadali. Nowy telefon i mini książeczka do przewertowania? Dla mnie maxi zagwostka, żadna pomoc. Wszystkie guziczki muszę obmacać po swojemu, powciskać, pomieszać i nawet narozrabiać, żeby samodzielnie dojść w którym miejscu napsociłam, następnie naprawić. Tak się uczę, tak zapamiętuję najlepiej.  Nawet jeśli jakaś instrukcja obłsugi językiem prostym z pozoru jak krowie na rowie jest pisana, to i tak w kąt u mnie poleci i tyle. Mydło w oczach dostaję czytając kolejne linijki, jakby mi się mózg od reszty ciała odłączał. Wszystkie jednak te książeczki od każdego domowego sprzętu trzymam grzecznie w sporym pudełku tak na wszelki wypadek :P
Od jakiegoś czasu zbieram się z otwarciem autonomicznego sklepu internetowego i znów pojawił się problem, tym razem nauki obsługi oprogramowania. Sklep na obecnym etapie rozwoju mojej firemki, firemeczki powiedziała bym nawet, wydaję mi się naturalnym punktem do zrealizowania. Jeżeli coś się robi z założeniem, że to będzie na poważnie, nie można ciągle kręcić się wokół własnej osi. Niby współpraca z internetowymi galeryjkami ma jakieś swoje plusy, ale ostanio jakoś więcej minusów dostrzegam. Przede wszystkim duże prowizje doliczane do cen produktów, przez które uzyskanie ceny satysfakcjonującej dla mnie jako twórcy i jednoczesnnie atrakcyjnej dla klienta , staje się trudne, lub niemożliwe nawet. Jak to w każdej działalności zatem: im mniej pośredników, tym lepsze efekty. Zatem sklep będzie, to już postanowione. Ruszam z końcem sierpnia, bo i z tym mydłem w oczach będę musiała sie uporać, no i o zatowarowanie na wirtualne półeczki muszę zadbać. samo się nie zrobi cnie ;)






Do sklepiku trafiać będą oczywiście moje dzieciaki słodziaki, czyli myszy, króliki, misiaki, kocurki i co tam jeszcze zwierzyńcowego wykluje się pod igłą , no i najróżniejsze elementy wystroju wnętrz  głównie dla maluszków. Mam nadzieję, że tym razem plan uda się zrealizować w 100%.  Sklepik myślę ułatwi Wam dostęp do tego, co aktualnie będzie dostępne i komunikacja ulegnie poprawie też, bo do obsługi sklepu przed zatrudnieniem pomocy rąk dwóch już się raczej nie wymigam ;)

Jeżeli ktoś z Was ma doświadczenia z budową sklepu internetowego chętnie przyjmę wszelkie wskazówki. Dobre rady bardzo się przydadzą ;)  Zdecydowałam się na platformę shoper.pl i właśnie młócę wszelkie informacje w temacie, uff....

A jak tam u Was z nauką obsługi sprzętów? Jesteście w stanie przyswoić z nich wiedzę, czy raczej włącza Wam się samouczek jak u mnie? ;)

Buziaki dla Was i do przeczytania w najbliższym czasie
Wasza A.

wtorek, 6 czerwca 2017

Dziewczyny w portkach :)

O jak to dobrze, że Coco Chanel zafundowała nam rewolucje odzieżową i pozwoliła dziewczynom założyć portki :D  Możliwe, że jeśli nie ona, to ktoś inny później uczyniłby to samo, ale gdyby tak do dzisiaj obowiązek falban i krynolin nam pozostał, to ja bym miała przegwizdane...
Codzienne chodzę w spodniach, taki job... Kiedyś kolega z zespołu opowiadała żart o koleżance wiolonczelistce, która w sklepie poprosiła o marszczoną spódnicę, bo taką pracę ma, że ciągle musi nogi szeroko trzymać... Konsternacja na twarzy sprzedawczyni była ponoć mocno zauważalna. Ja mam taką pracę, że często na kolanach dzień spędzam, co też może brzmieć dwuznacznie. Nie potrafię jednak  wycinać projektów przy stole, nie lubię i tyle. Wolę rozłożyć się na panelach. Kolana w spodniach wiecznie poprzecierane, ale wygodnie bardzo. Świątecznie tylko wbijam się w kiecki ku wielkiemu zaskoczeniu i radości drugiej mej połowy ;)  Codzienny strój  standardowo: T-shirt i dżinsy, ot taka niemodna ja ;)
Myszki i miśki od dawna stroję w te falbanki, ale czas na rewolucję odzieżową również w moim pluszowym światku ;)


Miśka fajne portki ma i w dodatku w jednym z moich ulubionych kolorów: malinowym różu. Najbardziej lubię takie właśnie, niedosłowne odcienie, pudrowe róże, błękity z nutką szarości, przydymione zielenie...




Pierwsza zaportkowana była jednak myszka:


Myszowata powstała dla dziewczynki, co to z natury antybaletnicą  jest i w dodatku fajnych braci ma. Całe towarzystwo w ogrodzie mamusi dzielnie pomaga, więc i strój musiał być odpowiedni :


Cała ta ferajna pojedzie wkrótce do nowego domu. Myszka w portkach świetnie odnalazła się w męskim towarzystwie równie ogrodniczo odzianym. Chłopakom rewolucji odzieżowej nie zafunduję, bo wbrew nowym trendom lubię jak facet facetem jest i raczej w kiecki się nie przebiera.

Zaraz znów na kolanach ląduję, bo ciałka trzeba wycinać.
Z perspektywy panelowej pozdrawiam Was bardzo serdecznie!
Wasza A.

P.S. Miśka w malinowych portkach jeszcze dostępna do kupienia ;)