,
Jestem jestem ;)
Zaliczyłam krótkie wakacje i wracam do Was:)
Post będzie długi i pełen zdjęć.
Nie będzie o dzierganiu, ale o zbieraniu na nie energii;)
Przede wszystkim jednak po brzegi wypełnię go dla Was latem, słońcem, czystym powietrzem i radością.
Jeśli czasu macie tylko na szybkie odwiedziny w świecie Cottoni, lepiej wpadnijcie innym razem.
Dzisiaj trzeba oddać się w całości lekturze i pozwolić, żebym złapała Was za rękę, bo ruszamy w podróż na Mazury:)))
Tak tak, poniosło mnie na drugi koniec Polski- pięknej Polski.
Po tamtej stronie znalazłam inny świat...
Ale zacznijmy od początku....
Pan I. wpadł na pomysł wyjazdu na Mazury zaraz po tym, jak odkrył w garażu jakiejś cioci stary namiot.
Namiot stary, ale w stanie całkiem niezłym. Zapaszku garażowego pozbyliśmy się w praniu, zamki nieco zaśniedziałe wymieniono na nowe i cały majdan był w sumie gotowy.
Ja, cóż, byłam i nie byłam gotowa.
Z jednej strony pomysł fajny, ale ja w namiocie???
No owszem, za czasów licealnych nosiło mnie po kraju z plecakiem, spało się w warunkach najróżniejszych,
no ale ja? Teraz? Gdzieś tam w środku czułam się na to za stara.
No i myśl o pająkach i szczypawkach, brrrrr.....
Wydusiłam z pana I. deklarację, że przed robactwem bronić mnie będzie i pojechaliśmy.
Auto zapakowane po brzegi śpiworami, kocami, garami i sama nie wiem czym jeszcze
+
pan I., syn pana I.- Grześ, dziecię moje osobiste no i ja
Wczesnym rankiem poniosło nas do innej rzeczywistości, zdecydowanie ładniejszej od naszego blokowiska...
|
Takie piękne Mirabelki rosły tam dziko praktycznie na każdym kroku... tylko rwać i jeść, a jaki z nich kompot pyszny mniam :)
|
Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy wybrał pan I.
Pokazywał mi co nieco na ich stronie internetowej, ale zdjęcia mnie nie powaliły.
Uczyniła to dopiero rzeczywistość:)
Pole namiotowe ( za grosze!!!) na terenie Folwarku Łękuk okazało się strzałem w dziesiątkę!
Bezpośredni dostęp do jezioram piękne budynki, sielski klimat, mnóstwo atrakcji, miejsce do kucharzenia to tylko kilka z atutów Folwarku.
My wypoczywaliśmy tam ekonomicznie i oszczędnościowo, ale opcji jest więcej. Wszystko zależy od budżetu jakim się dysponuje.
A poniżej kilka, mam nadzieję, zachęcających zdjęć:)
I po co pchać się do Włoch, kiedy u nas jest tak pięknie?
Ta chałupka na jeziorze to ruska bania, z której po wizycie w saunie można dać nura prosto do wody;)
Takie przyjemności jednak nie dla mnie, bo skoki ciśnienia kończą się u mnie nieciekawie...
Podobno jednak tego typu zabiegi są bardzo zdrowe. Ja nacieszam oczy samym zdjęciem ;)
Przy takim widoku dech zapiera...Niby tylko zachód słońca, taki banalny temat, ale to niebo....ech...
Ku mojemu zaskoczeniu i wielkiej radości w namiocie robactwa nie było.
Co więcej komary mazurskie to jakaś bujda na resorach i tyle.
Miewaliśmy jednak u nas bardzo zacnych gości:
Po tym jak Grześ nakarmił to rude cudo kawałkiem swojego kotleta, kocurro nie dawał się odgonić i często wpadał do nas na małe co nieco.
Żabcia koniecznie chciała wskoczyć na nasz namiot, ale przerósł nieco jej możliwości. Po paru dniach jednak znazałam ją wieczorem w moim śpiworze;) Słodka, prawda?
Żab pełno tam było na każdym kroku, mniejsze i większe i całkiem tycie. Trzeba było bardzo uważać, żeby spacerując po trawie nie ukrzywdzić żadnej żabiej księżniczki czy księciunia.
Tego gościa też nie udało się zignorować. Wpasował się nawet kolorystycznie w nasz namiot.
Z tej naszej codziennej legnickiej bieganiny, gonitwy na czas warto było uciec właśnie tam.
Przemili ludzie, życzliwi, serdeczni, chętni do rozmowy jakby znali nas od zawsze...
Tempo życia zwolniło do cudownego minimum...
Okolica przecudna, powietrze czyste, nareszcie nie bolaly nas glowy, nareszcie spaliśmy snem głębokim...
Nie trzeba nam tam było do szczęćia wiele, ale i tak wiele dostaliśmy.
Pozwoliliśmy sobie też na organizowany przez Folwark Łękuk spływ rzeką Łaźną Strugą.
12 km przewiosłowałam w kajaku z Grzesiem, a Natalka płynęła z Ireneuszem.
Wiosłowania było sporo, ramiona bolały okrutnie (tym bardziej, że rozkładala mnie gorączka, ale o tym później), pęcherze na rękach też były, ale warto było...
Zanurzyć wiosło w tym gąszczu chwilami było trudnym zadaniem, , wszystko powolutku, żeby nie zniszczyć kwiatów... obrazek naprawdę jak z bajki. Do tego dookoła całe morze niebieskich ważek, brakowało tylko elfów i nimf...
Prawda, że widok niezwykły?
Poza tym w tym gąszczu przy brzegach wszędzie gęsto rosła mięta. Pachniało nią przecudnie.
Uwierzcie mi, że nie jest to zwykła mięta. Narwaliśmy jej prosto z kajaków i zabraliśmy trochę do domu. Bez porównania z tym, co rośnie u nas na działce. Zapach, kolor, smak... chciałabym go Wam przesłać, ale lepiej pojedźcie tam sami i nazrywajcie ile Wam trzeba;)
Wszystko tam miało bardziej intesywne kolory. Wszystko tam bliższe było człowiekowi niż tutaj. Pisałam Wam o mojej tęskncie za życiem na wsi. Tam tęsknota znowu urosła w siłę.
Owszem, nie brakowało minusów. Ale kiedy minusów jest kilka czlowiek przestaje sie na nich skupiać, tym bardziej, że minus i minus zawsze dają jakiś plus;)
Zatem teraz o minusach:
Miałam chwilę załamania, przyznaje się bez bicia.
Dziecko moje rozchorowało się w pierwszy dzień po przyjeździe. Tak bywa.
Przywiozła jakiegoś bakcyla z kolonii, z której wróciła dzień wcześniej.
Wracać? Nie wracać? Kawał drogi przecież...
Zaczęło się kurowanie maleństwa.
Tu muszę podziekować raz jeszcze przemiłej pani Izie, właścicielce Folwarku, która mocno zatroskana pojechała prędziutko do domu i dostarczyła nam leki. Ja to mam szczęście do aniołów na swojej drodze;)
Chwila załamania nadeszła, kiedy nasze chłopaki pojechały na wycieczkę rowerową.
My zostałyśmy, bo dziecię nie czuło sie najlepiej.
Zabrałam się za gotowanie obiadu i niestety zerwał się wiatr...
Wierzcie mi, że gotowanie obiadu na jednym palniczku kuchenki turystycznej łatwe nie jest nawet przy bezwietrznej pogodzie.
Tu wiało konkretnie i podwiewało nawet pod namiot. Ogień gasł, zapałki się skończyły i w sumie smażenie dwóch kotletów zajęło mi godzinę.
Zaczęłam ryczeć jak dziecko... No właśnie. W chwili bezradności czasem beksa ze mnie wyłazi.Ale jak już upuszczę z siebie trochę wody zabieram się spowrotem do roboty;)
Zjadłyśmy, przeżyłyśmy i nie było źle.A kiedy reszta ferajny dotarła do naszego "domku" po złych emocjach juz nie było śladu, dlatego nasze wakacje pod namiotem będę wspominać o tak:
Po trzech dniach dzieciątko wydobrzało i już w komplecie mogliśmy cieszyć się mazurską krainą.
Niestety jednak bakcyl postanowił przeleźć na mnie.
Poza tym dopadła nas konkretna ulewa, część naszego dobytku trochę popłynęła, przemokłam do suchej nitki i juz następnego dnia bakcylek miał raj na ziemi w mojej skromnej osobie...
A że wszystkie moje buty zaliczyły kąpiel, zostały mi się jeno sandałki.
I tak zaczął się romans wakacyjny Polaków w sandałkach i skarpetkach haha :)
Było stylowo i romantycznie:) Niestety jednak bakcyl między nami stworzył dystans na dni kilka, ale dzisiaj ostatecznie się z nim rozstaję, jupiiiiii :)!!!
Mimo choroby, mimo gorączki, łamania w kościach i zawalonego nosa takie obrazki zostały mi w mojej zabakcylowanej głowie:
Łąki pełne kwiatów lub zielone, puchate jak najwyższej jakości dywanik.
Warto tam wracać, warto polecać, żal nie zobaczyć na własne oczy.
Słońce wszystkim nam podmalowało buzie na zdrowszy kolor.
Inny klimat czuło sie każdą komórką ciała.
Odpoczęłam, mimo wszystko odpoczęłam i poczułam się silniejsza.
Tyle pięknych obrazków nałapałam pod powieki, że mam o czym śnić przez cały następny rok.
Za rok znowu Mazury, tym razem na dlużej ;)
W każdej wsi po kilka gniazd bocianich, w każdym młode... Widok niesamowity.
Obsrewowaliśmy bocianią rodzinę również w Folwarku.
Niezwykłe ptaki.
Nadszedł jednak czas na powrót do naszego gniazda.
Żal było wyjeżdżać, ale myśl że wrócimy tu jeszcze poprawiała nam nieco nastrój.
Mimo, że dzieci stwierdziły początkowo, że to straszne (tu przepraszam za słowo...) "zadupie", za rok planują jechać z nami :) Chyba o czymś to świadczy ;)
Teraz czas na pracę, z nową energią i pomysłami, z celem zapisanym głęboko w sercu.
Na Mazury wybierzcie się koniecznie.
Folwark w Łękuku polecam, bo to świetna baza wypadowa.
A ja dzisiaj mówię już pa i odlatuję do maszyny
( a na zdjęciu mam okularki, które zakupiliśmy na jarmarku staroci z zamiarem wdziewania ich na trasę starym motorem z lat 50-tych, który pan I. własnoręcznie remontuje;)
Zatem cześć i czołem ;)
Wasza A.