Poświętowali my, podziałkowali i pogrillowali...
Zalatuję wędzonką nie mniej intensywnie, niż ta dzisiejsza kiełbasa.
Nie wiem czy najadłam się bardziej drogą tradycyjną, czy może oczami, bo sam widok zastawionego stołu wywołuje u mnie uczucie sytości, a w następnej kolejności nagłe ciągnięcie powiek w dół.
Słabo nadaję się do biesiadowania. No chyba, że biesiada towarzyszy potupajce i można wyskakać to, co się skonsumiło...
Działka, czyli ogródek działkowy rodziców należała kiedyś do dziadka Stefana. Już jako mały srajdek latałam po niej układając namiętnie bukiety z samych łebków tulipanów, którym daleko jeszcze było do chwili rozkwitu, albo obrywałam zielone jeszcze porzeczki z krzaczków. Oj dostało się czasem za te zielopuchy po pazurach. Profilaktycznie więc słysząc pytanie dziadkowe : "Co tam Aniu masz w rączkach?", łapy chowałam za plecy i w długą :)
Teraz ogródkiem zajmują się rodzice wykonując tam naprawdę kawał konkretnej roboty. Nie bywam tam często, bo moja allergija mnie dobija i nadmiar kwiatowego pyłku wygrywa w starciu z pigułami nawet. Co dziwne na wsi mogę wdychać wszystko jak leci, nawet kurz z układanego w stodole siana. W mieście chyba te pyłki jakieś bardziej agresywne mamy...
Dzisiaj jednak łapiąc chwilę wolnego odwiedziliśmy tę miejską oazę. Wtulając się w krajobraz malowany krzakami róż, piwonii, agrestu i porzeczek aż trudno uwierzyć, że to środek miasta.
Przytargałam do domu bukiet piwonii. które uwielbiam, pęczek botwinki i trochę stokrotek. Czas jutrzejszej, zintensyfikowanej po wolnym dniu pracy twórczej umilony więc będzie zielem na stole i różową zupką :) Fajnie jest mieć taki kawałek gruntu i swoje własne zielopuszki. Nawet jeśli to tylko parę metrów w środku miejskiego wariatkowa...
Kto ma długi weekend niech odpoczywa, ja za parę godzin zasiadam do maszyny. Ktoś czeka z utęsknieniem na swoją lalę, a ja jak zwykle na ostatni dzwonek... ech...
Kwiatowe buziole zasyłam
Wasza A.