Obserwatorzy

piątek, 18 października 2024

Sanatorium

Zdało by się, żeby ktoś mnie uszczypnął, bo do końca jeszcze nie wierzę. Za chwileczkę, za momencik minie rok kiedy porzuciłam miejskie życie i zamieszkałam w wymarzonym domu na wsi. Marzenia co prawda przez lata czekania przeszły niemałą transformację, bo racjonalne podejście do tematu sprzedaży mieszkania i zakupu chałupy trzeba było wdrożyć i konkretnie przekalkulować siły i zamiary, ale cel był określony. Miał być kawałek gruntu pod ogródek warzywny i kwiatowy i miała być chałupa w takim stanie, żeby dało się wejść i mieszkać rozkładając plan remontowy na lat kilka w porywach do kilkunastu. Dzisiaj, biorąc pod uwagę w zastraszającym tempie rosnące ceny, może się okazać, że ten plan rozciągnąć będzie trzeba na lat nawet więcej, ale pałacem zainteresowana nie jestem i nie byłam, więc luz. Poza tym wiadomo, młodsza się nie robię, siły przerobowe zwiększać się nie będą, budżet remontowy jednoosobowy, czyli co uciułam, to włożę w okienka, elewacyjkę i oklepywanie zlasowanej ciut cegły, ale krok po kroczku wykonywany cieszy bardzo. Wiadomo, gdyby człowiek wór pieniędzy miał, to by ekipę zamówił i palcem pokazywał "Tu proszę tak, a tu siak!". Jest dobrze jak jest. Na głowę nie pada, palenie w piecu ogarnęłam prędziutko, więc bez strachu zostaję tu sama, Pchełka myszy łowi zawodowo, a Stellka mimo niesprawnej łapki szczęśliwa jest bardzo. Jak widzę ich szczęście moje własne strachy i demony słabną znacząco, może kiedyś odejdą w siną dal prosto przez to pole za domem...


Najpiękniejsze są tu poranki. Wiosna nafaszerowała mi głowę takimi obrazkami, że mogła bym się stąd nie ruszać never ever. 













Mieć koło domu kwiaciarnię, zielnik, warzywnik, kawałek lasu, sad, namiastkę parku i wybieg swobodny dla wszystkich moich pokręconych myśli... bezcenne. Oddycham zdecydowanie głębiej, sypiam lepiej i choć czasu nie cofnę, a z pamięci nie wymarzę tego, co mi serce pocharatało, to tutaj zabliźnić się jeszcze mogę i pewniejszy pod stopami poczuć grunt. 
Ilość kwiecia w sadzie wpędziła mnie w zachwyt i lekką panikę co pocznę z taką ilością owoców. Jedna noc jednak rozwiązała "problem" zamrażając cały ten cud kompleksowo. Na szczęście winogron odbił na tyle, żeby dać się spróbować rozwalając smakiem i zapachem na łopatki, papierówka zapewniła parę garnków kompotu, a maliniak wypełnił stary kredensik po dziadkach słoiczkami z sokiem i dżemami. Nawet jarzębiny dwie nie zawiązały ani jednej, czerwonej kuleczki, aronię pochłonęły  ptaszki, a to, co bliżej gruntu wyrastało pożarły paskudy-ślimaki.  Nauka walki z takimi przeciwnościami w toku. Powiem tylko, że niezgodnie z zaleceniami internetów i humanitarnego traktowania tych bestii jeńców nie biorę, a solniczka działa najlepiej. Chemiczne granulaty nie dla mnie. Zdrowia i życia sierściuszków  narażać nie będę, poza tym to, co ziemia wchłonie z jej płodami zjedli byśmy i my z biegiem czasu. Ma być naturalnie, a że środowisko czystsze, niż w starym rejonie zamieszkania, to poczułam zbierając kwiaty bzu. W okolicach Legnicy bzowy pyłek działał na mnie i moją alergozę jak broń biologiczna, tutaj mogę jak pszczoła wyjść z krzaków cała żółta i nic. 







Ogrodnik póki co ze mnie żaden. Troszkę kwiatów udało mi się obronić przed tą nagą armią ślimorów. W przyszłym roku większą część terenu przeznaczę na kwietnik. Zbieram nasionka, rozmnażam cebulki, bo w kwestii kwiatów zdanie mam stanowcze: nie tylko chlebem człowiek żyje. Dla spokoju ducha kwiatuchy i zielopuchy , choćby chabazie dzikie z pola być muszą. I tak taniej wychodzi ich utrzymanie, niż terapia u specjalisty ;) 




Moje kudłate antydepresanty też czują się tu świetnie. Jeszcze tylko ogrodzenia nam trzeba do zapewnienia im większego bezpieczeństwa, ale to grubszy wydatek. Muszę duuużo misiów udziergać zanim płot tu stanie. Wypadek Stellki pociągnął za kieszeń dość mocno i po przekroczeniu dziesięciu tysięcy przestałam liczyć. Dzięki pomocy paru dusz życzliwych udało się przeprowadzić ją przez dwie operacje, ale  o tym wkrótce. Obiecany post z rozliczeniem i szczegółowym opisem sytuacji musiał odczekać swoje. Zbyt wiele emocji, rycząc jak bóbr ciężko się pisze. Musiałam ochłonąć i zatrzeć w pamięci co nieco...





Biedy nie ma, chleb wypiekam coraz lepszy, niedaleczko genialne sery zakupić można, a i na nauki zapisać się, a jakże. Niewykluczone więc, że w dogodniejszym czasie i na liźnięcie takiej wiedzy się zdecyduję. Nalewka z kwiatów bzu dojrzewa w składziku, zioła posuszone... teraz byle do kolejnej wiosny. Dziubać będę swoje w ciszy tych grubych, poniemieckich ścian i czekać spokojnie, aż wszystko ponownie się zazieleni.





Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was tą ilością zdjęć mojego zielska. Ja zachwycam się nawet kwiatem ziemniaków, a tym, co mnie zachwyca lubię się dzielić.

 



Ziemia nosi tyle pięknych tworów i Andzia mogła by się choćby przyczesać odrobinę, co by krajobrazu nie psuć, ale cóż... Fryzjer pół roku temu skasował mnie bezwzględnie na cztery stówki, więc pogodziłam się z faktem, że moje srebro na głowie żyć będzie  swoim życiem.  Zapanować nad nim w żaden łatwy sposób się nie da, a że czeszą mnie gałęzie i kocie pazurki, to się wygląda jak wygląda. Kolejne stówki wolę włożyć w coś bardziej rozwojowego, niż mój filmowy look ;)



Tyle na dzisiaj. Przesyłam Wam całe garście mojego słońca i wieść najważniejszą : żyję i z życia radość czerpię nieco odważniej...
Ściskam Was mocno i za obecność dziękuję!
Wasza A.

P.S. O "buycoffe" przypominam nieśmiało. To taka forma wsparcia młodych artystów, gdzie postawić im można wirtualną kawę. Tym starzejącym się z lekka może bardziej przydał by się się voltaren i rapacholin, ale symboliczna kawa też cieszy ;) Link do mojego profilu o tu: https://buycoffee.to/cottoni



























niedziela, 11 lutego 2024

Najtrudniejszy pierwszy krok.

 Wiele osób teraz zakochuje się w pomyśle przeprowadzki na wieś. Wielu marzy się to sielsko anielskie życie, kwietne ogródeczki, zwiewne stylóweczki, żyćko swobodne i urocze. Wielu karmi się tym marzeniem całymi latami rzucając tylko słowa na wiatr i pytanie  " Jak to zrobić?!" pozostawiając bez odpowiedzi w swojej własnej głowie. Wrzucając post o zakupie domu na grupę FB nie sądziłam, że tylu obcych mi ludzi zwróci się ze swoimi wątpliwościami właśnie do mnie. Czy to ma sens, skąd środki, jak przekonać drugą połówkę, czy dadzą sobie ewentualnie radę sami w pojedynkę. Wielkie zagwozdki, tym bardziej, że nie wiem co w tych ludziach siedzi. Do końca nawet nie wiem co we mnie samej tkwi tak od podszewki. Ciągle uczę się siebie stawiając przed sobą kolejne wyzwania i cele. Czas pokazuje, czy starczyło zapału i cierpliwości. Czas pokaże i tym razem. Wiele zależy jednak od nastawienia i determinacji. Dlatego na początek mojej wiejskiej drogi opowiem jak to było ze mną. Kiedy przełomowy moment nastąpił. 

No to siup ;)

Ja, cudak, introwertyk z pogłębiającą się potrzebą ucieczki w ciszę od zawsze czułam, że ten krzykliwy światek totalnie nie dla mnie przeznaczony. Nawet żeby ten post , jak i wszystkie pozostałe, napisać samotnia mi potrzebna bezwzględnie. Cudzy oddech z rytmu wybija, a co dopiero nadmiar bodźców, którymi miasto i życie w bloku buchają jak garnek pianą przy gotowaniu makaronu na pełnym ogniu. Przelało mi się w którymś momencie. Dosłownie. Najpierw z moim Irkiem przenieśliśmy się z mieszkania w legnickim bloku do Polkowic.  Spokojniej było ciut. Miasto małe, wszędzie blisko i mniejsze zagęszczenie wszystkiego wokół domu: ludzi, samochodów, dźwięków. Było mi ciut lżej, ale od wielu lat w głowie miałam ten sam plan: skromny dom na wsi. Niepotrzebna mi chawira na wypasie, którą można by się na instagramach chwalić. Nie takie miejsce, w które zaraz Weranda Country chciała by mi się pchać ze swoimi fleszami. Dobry, bezpieczny dom dla mnie i moich bliskich. O to bezpieczeństwo cały czas chodziło, bo skłonność straszną mam do analizowania sytuacji, otoczenia i ludzi i przewidywania parę przynajmniej kroków naprzód co wydarzyć się może. Miasto, a już tym bardziej mieszkanie w bloku, tego bezpieczeństwa mi nie dawały. Wręcz przeciwnie. Kurczaki  w klatkach najszczęśliwsze nie są, a co dopiero człowiek. No i niech odetną prąd i gaz... klatka pułapka, dużo ludzi a samotność tym większa. Lepiej czuję się w małych społecznościach, a najlepiej wiedząc, że jestem samowystarczalna. Do tej samowystarczalności  myślami zawsze dążyłam, więc żyć w domu mojego Irka dłużej też nie mogłam. Na starość i tak musiała bym stamtąd wyfrunąć, a teraz w kwiecie wieku ;) mogę jeszcze spokojnie przestawić się na wiejski tryb życia i wiele nauczyć. Na ten przykład wczoraj nauczyłam się robić naprawdę pyszny twaróg :D Niby niewiele, ale zawsze krok naprzód. Na gazie z butli gotuje się inaczej. Dwa razy wygotowałam więc wszystko na wiór, ale ostatecznie jest sukces ;) Stopniowo zorganizujemy tu ogród, przygotujemy się do hodowli zwierząt. Biedronę będzie można odwiedzać tylko raz na jakiś czas po to, czego sami wytworzyć nie będziemy w stanie. Solidna piwnica, zapasy i dużo zdrowsze, spokojniejsze życie.

Przełomowym momentem było moje załamanie nerwowe. Nadwrażliwość emocjonalna to stan niełatwy, a ja tak od siódmego roku życia w regularnym stresie egzystuję. Parę sytuacji życiowych, moja osobista mocno nieogarnięta, sprawiło , że roztrzęsłam się solidnie. Bóle głowy stały się codziennością, tabletki przeciwbólowe koniecznością. Ze stresu zęby potrafią boleć na całej szerokości szczęk. Tak się człowiek przez sen zaciskać potrafi, że szkliwo pęka jak na starej porcelanie. Boli twarz, sztywnieje kark, a napięcie mięśni czuje się nawet wewnątrz uszu.  Z potężnymi zawrotami głowy wędrówka od neurologa, okulisty po psychiatrę, aż po zrozumienie, że nikt mi nie pomoże, jeśli sama sobie nie pomogę. Wiedziałam już, że jeśli nie zmienię nic, to po mnie, albo nowotwór sobie wyhoduję, albo zafunduję wczesny udar. Zdecydowałam więc, że to jest ten moment, mój punkt zwrotny. Wolę hodować ogórki i pomidory niż w sobie dalsze nieszczęścia. 

Wszystko, co miałam, a więc wiele i niewiele, bo to malutkie czterdziestoparometrowe mieszkanie w Legnicy, wystawiłam na sprzedaż. Zaparłam się jak wół, że nie skorzystam z pomocy biur nieruchomości, bo każdy tysiąc jest mi bardzo potrzebny. Analizowałam rynek wtórny, ustaliłam moją cenę i cierpliwie jeździłam na spotkania z różnymi maruderami, cwaniakami i pseudoinwestorami. Dałam sobie rok. W duchu powtarzałam, że jeśli ma się znaleźć kupiec za kwotę, którą ustaliłam, to się znajdzie. Trzymałam się przy swoim postanowieniu i nie dałam sobie zasiać w głowie żadnych wątpliwości. Kiedy sądziłam już, że nici z tego, że nie jest to jednak mój czas pojawiła się dziewczyna, która weszła, szybkim krokiem obeszła całe te moje włości i zakomunikowała zdecydowanie "No to sprzedała Pani mieszkanie!"... Do ostatniej chwili nie wierzyłam, serio. Nawet jadąc do notariusza zastanawiałam się mocno, czy to aby nie jakiś durnowaty żart. Z pieniędzmi na koncie mogłam zacząć poszukiwania... O nich jednak następnym razem ;)

Czy miałam wsparcie? Bynajmniej. Wszyscy dookoła gderali, że to zły pomysł, że nie dam rady, że wieś to bród smród itd... Wszędzie daleko, pracy multum , a w mieście w bloku wszystko pod noskiem. Nikt jednak nie pytał, czy aby ja pod noskiem chcę mieć to wszystko, co miasto oferuje... No nie. Pracy dużo? No właśnie od tego " wszystko pod noskiem" ludzie leniwi i chorzy się robią.  Ja tu nawet w kuchni normę spacerową dziennie wyrabiam. Duża jest i od stołu do zlewu spory kawałek, a wiadomo w czasie gotowania  od blatu do zlewu pierdyliard razy się biega, a mam cały jeszcze wielki ogród, więc od marca zaczyna się trening. Do lekarza, że niby ze wsi daleko..., a ilu mieszkając w mieście odbiło się od ściany szukając pomocy medycznej w różnych dramatycznych sytuacjach? Jeżeli mam jeszcze trochę pożyć, to tam, gdzie duch mnie ciągnął od zawsze, gdzie nie ma snobizmu i pozerstwa, co w mieście wstręt i politowanie we mnie generowały. A jeśli nawet nagle gdzieś między łopatą i motyką zawał mnie złapie, to miękko padnę sobie w sałatę i pomidory spokojnie chłonąc ostatnim spojrzeniem błękit mojego kawałka nieba szczęśliwa, bo dobrego posmakowałam życia. Najgorszą rzeczą w ludzkiej egzystencji są niespełniane marzenia, niepodejmowanie nawet próby ich zrealizowania to wielka głupota, żal na koniec ogromny pozostaje. Czy dam radę? Zobaczymy. Życie przynosi najróżniejsze niespodzianki, dobre i złe. Może coś mnie kiedyś złamie i trzeba będzie podjąć kolejne niełatwe decyzje, ale... zamieniłam 48m w kwadracie na 52 ary dobrej ziemi i dom, do którego można było wejść już i żyć spokojnie. Z moich kalkulacji wychodzi więc, że zyskałam wiele ;) Od miesiąca czuję się jak na wakacjach. Fakt pracy dużo, ale kładę się spokojna i lepiej śpię. Pokochałam to miejsce zimą, kiedy drzewa golutkie, kwiatów nie ma, tylko chabazie brunatne z ziemi wystają. Co czuję myśląc o wiośnie? :) Lekki stan euforyczny już układa mi uśmiech w banana :D

Jeżeli ktoś jak ja marzy o takiej życiowej zmianie i notorycznie szuka odpowiedzi u innych jak to zrobić, powinien zacząć jednak od siebie. Każdego sytuacja jest inna, a czynników składających się na powodzenie akcji cały ogrom. Jeżeli jednak czegoś bardzo się chce trzeba szukać wszelkich sposobów na realizację planów. Czasem nie zgadza się mąż czy żonka, może więc czas na rozwód :D To żart oczywiście. Ważne jest jednak, żeby ci nasi ludzie przy boku podzielali to marzenie. Mój Irek zaraził się pomysłem od naszej pierwszej rozmowy. Przegadaliśmy na ten temat wiele godzin, dni i nocy. Pewnie gdybym nie tupnęła nogą nadal tylko byśmy gadali, ale najważniejsze , że teraz jesteśmy tu razem, razem jest o wiele łatwiej...

Jedną z najistotniejszych spraw są finanse. Zaczynając od kwestii zakupu skąd pozyskać środki na nieruchomość + ewentualne prace remontowe. Najnormalniej w świecie trzeba mierzyć siły na zamiary. Trzeba też zadać sobie pytanie z czego będę żyć na miejscu. Ja przez wiele lat pracowałam nad umiejętnościami dzięki którym na bieżąco mogę generować jakieś dutki na karmę dla zwierząt, opłaty i coś smacznego dla nas. Mam też zdolność znacznego obniżania oczekiwań finansowych i wydatków. Co to znaczy? Moje życie nie kręci się wokół szmat, kosmetyków, mody, furek, komórek i generalnie takiego wystawnego stylu życia. Jest mi to zwyczajnie zbędne. Jak mam dobre, skórzane buty mogę je nosić tak długo, jak podeszwa nie macha na pożegnanie cholewce. Tym bardziej więc po wsi nie muszę paradować w kaloszkach Hunter'a i białej nówka funkiel sztuka koszuli. Wystarczy, że skarpetki nie przemakają, a zadek golizną nie świeci. W razie czego nie mam też oporu przed pracą  w miejscach, w których statystyczny magister brzydzi się lub wstydzi. Mój dyplom przez psa nadgryziony leżał latami pod szafą, a teraz po przeprowadzce to już nawet nie wiem gdzie jest jego koniec. Do ludzi nadymających się samym faktem posiadania podobnego mam stosunek szczerze współczujący.  W tym kraju doktoratem szczyci się wiadomo kto, prezentując wiedzę i mądrości wiadomo na jakim poziomie, więc ten tego... magistra też może mieć tu każdy. Wystarczy konkretna kwota. Zatem jak przyjdzie taki czas i konieczność dostosuję się do sytuacji. Możliwe jednak, że przeżyję puszczając w obieg nadmiar płodów tej ziemi. Ludzi pragnących prawdziwego jedzenia jest coraz więcej, a ściemy dookoła całe mnóstwo. Zobaczymy co uda się zrealizować. 

Jako, że tekstu już dużo naklikałam czas najwyższy na zdjęć parę. Dzisiaj zapraszam na mały spacer pomiędzy moimi drzewami. Następnym razem wrzucę coś ze środeczka. 











Część drzew owocowych jest jeszcze sadzonych za Niemca. Pozostałe to dorobek poprzednich właścicieli. Wdzięczna za nie jestem ogromnie. Dom w pustym polu byłby bardzo smutny, a nam czekać na takie otulisko zielone mogło by już braknąć czasu. Dzięki Pani Gieni i jej rodzinie mam swój mały park łamane na las i sad mieszany :) 
To przedostatnie zdjęcie przedstawia wejście do pomieszczenia gospodarczego. W jego wnętrzu stoi już mój kredensik kuchenny, który ostał mi się w spadku po Babci Sabci i Dziadku Stefanie. Za jakiś czas go odnowię. A co zrobiła Anka zaraz po przyjeździe do "nowego" domu? Ano oczywiście ukręciła wianka i powiesiła na drzwi :D Psy sikają na murek, a ja po swojemu znaczę teren :P
Na ostatnim zdjęciu zajawka tego, co czeka nas w najbliższych dniach. Plan zakupu domu zakładał nabycie czegoś, co nie będzie wymagało pilnego remontu dachu, a jednak... O tym lawirowaniu w planach i rozwiązywaniu niespodziewanych problemów pewnie będzie sporo. Na dzisiaj jednak odmeldowuję się już i zostawiam Was na tym moim zielonym polu. Możecie sobie wirtualnie pohasać do woli. Proszę tylko stokrotek nie deptać :*
Sciskam
Wasza A.









 

czwartek, 8 lutego 2024

Staruszka Anna

 

Zdjęcie z internetu.

Często bywa, że pyta ktoś o wiek i przeliczyć muszę. Zaczęło się parę lat po trzydziestce i stan wywalenia całkowitego na dokładane do metryczki cyferki trwa do dzisiaj. Nie odczuwam traumy starzenia. Zmarszczki i włos srebrzysty przyjmuję ze spokojem. Celebruję z wdzięcznością  rok kolejny, bo nie każdemu dotrwać jest dane. Śmiało więc o wiek pytać mnie można, w obliczeniach nie ściemniam nic a nic, chociaż za parę lat mogę zacząć się mylić :P 
Impreza była, a jakże. Nietypowa dość, bo zazwyczaj z takiej konkretnej to goście na czterech wychodzą. Do mnie większość na czterech już przyszła :D Trzy psy i kot. Wszystko wokół jednego stołu rozłożyło się radośnie i o dziwo zgodnie. Namnaża mi się zwierzyniec w zaskakująco szybkim tempie. Możliwe więc, że los Violetty Villas podzielę, ale póki co ogarniam. Jeden psiul pojawił się nieplanowany. Gość z okolicznej wsi. Kręcił się tu już od jakiegoś czasu. Początkowo obserwował nas z daleka, uciekał gdy się zbliżaliśmy. W końcu jednak nadszedł dzień kiedy bidul podszedł, kółeczko wokół mnie zatoczył i schował się pod płaszczem między moimi stopami. Tylko ten łepek kudłaty wystawał. Nakarmiony ośmielił się bardziej, aż ostatecznie w środku nocy zaczął wskakiwać na nasz parapet. Nocował przez dwa dni przytulony do doniczki, no i miękusy my zaprosiliśmy kudłacza do środka. Post na stronie FB z informacją o poszukiwaniu właściciela zguby nie przyniósł początkowo większego efektu. Kiedy jednak kudłaczek poczuł się u nas swobodnie jego pan podjechał i zgarnął uciekiniera wykrzykując w złości wyrok: " Teraz to już do budy cię przypnę!"... Zdążyłam tylko zapytać jak woła na sierściuszka. W odpowiedzi usłyszeliśmy MISIEK...  Cały ten czas wołałam na niego Misiek i ja. Szkoda zrobiło się Miśka. Dobry pieseł z niego. Wieczór przeryczałam... Mam nadzieję, że zerwie ten łańcuch... Dodatkowa miska czeka.
Był tort, dziecko przyjechało, chleb świeży upiekłam, butelkę gruszkowego winka wysuszyliśmy. Miło było. W środku tylko nic się nie zmieniło. To znaczy zmieniło się drastycznie jakiś rok temu, kiedy to system nerwowy padł. Dobrnęłam stanem psychicznym do podłogi, żeby ostatecznie stwierdzić RESZTA ŻYCIA DO MNIE NALEŻY! Nic nikomu nie muszę i nie chcę udowadniać. Nikomu się podobać, o niczyją miłość i akceptację żebrać. Przywróciłam sobie prawo głosu i realizacji własnych potrzeb i marzeń.  Dlatego też jestem dzisiaj tu gdzie jestem :) W sobotę naskrobię Wam część pierwszą historii porzucenia miasta na rzecz mojego uroczego zadoopia. Od decyzji do poszukiwań. Tymczasem informację radosną mam, wiosna nadciąga :) Dzisiaj baziuki nazrywałam, zielone  główki z ziemi też już się wychylają :) Teraz będzie tylko piękniej.
A co słychać rękodzielniczo? Szyję wiosnę, wypycham serduszka, a od maja cała lista dekoracji bożonarodzeniowych ląduje na tablicy. Znaczy się robię co w mojej mocy, żeby miski kudłatych dzieci moich pustką nie świeciły. Tak póki oczy jeszcze dają radę. Do wspierania artystów zachęcam więc gorąco. W czasach kiedy w złoto opływają influencerzy, co to w wielu przypadkach opowieści zupełnie bez treści snują, lub światu do zaoferowania jedynie powiększone usteczka i cycki mają, wsparcie dusz kreatywnych nabiera jeszcze większego znaczenia. Tak, żeby nam się chciało chcieć czasoumilacze tworzyć, pisać, komponować. My nie żyjemy na bogato, zapewniam. a  postawiona wirtualna kawa to podmuch delikatny wprost w artystyczne skrzydła. Za dużą kawę do końca lutego odwdzięczam się instrukcją wykonania marchewek ;) Wirtualna kawa dostępna o tu: KAWA
 





Ściskam mocno, do następnego ;)
Wasza A. 








sobota, 27 stycznia 2024

Wielka ucieczka małego chomiczka...

 Wypadłam z kołowrotka...

Lata temu wypowiedziałam na głos marzenie, o którym niektórzy z Was czytali zapewne na blogu w jednym z postów : KLIK . Żeby jednak marzenie zrealizować czekać musiałam cierpliwie, wręcz anielsko cierpliwie, bo dobre kilkanaście lat z okładem... Ostatecznie też dobić musiałam do przysłowiowej ściany i walnąć głową o beton, żeby ruszyć cztery litery, podjąć stanowcze decyzje i wyrwać się z tego, co zjadało mnie wewnętrznie. 

Porzuciłam mój kołowrotek, w którym kręciłam się od lat już prawie czterdziestu sześciu. Ubrana w gumiaczki i szary płaszcz ruszyłam w nowe życie. Może uda się trochę tu pożyć szczęśliwie :) Znalazłam uroczą dziuplę w miejscu, które od pierwszych kroków przytuliło moje serce, stary dom, w którym poczułam się naprawdę dobrze, z numerem, co dla wielu pechowym się wydaje, ale ja z premedytacją czarne koty przytulam, rozsypuję sól, więc i 13tka bliską jest mi liczbą. Koniec małej wsi, ostatnia chałupa, kilkadziesiąt arów, drzewa owocowe, trawsko i krzaczorki z dedykacją dla mojego czworonoga i sporo metrów do szaleństw mojej czarnej kitki. Dla mnie duża kuchnia, strych, piękny pokój ze starą podłogą na pracownię, ale przede wszystkim święty spokój....



O wszystkich plusach opowiem za dni parę. Minusy też widzę i przedstawię szczerze, ale zdecydowanie na wartościach dodatnich się skupiam.  Do pisania i opowiedzenia o wszystkim czuję się zobowiązana, bo jakiś czas temu wrzuciłam skromne zdjęcie domu, takie z perspektywy krzaka pokrzywy strzelone, na grupę "fejsbukową"  Siedliska na sprzedaż, prowadzoną po mistrzowsku przez Waldemara Rojewskiego i wywołałam niespodziewanie całą lawinę polubień, komentarzy i naprawdę serdecznych życzeń powodzenia od takiej rzeszy ludzi, że poharatane skrzydła moje wrzuciły mnie w radosny wir pracy. Za te wszystkie słowa wsparcia ogromne podziękowania i prośba o więcej.  Zniknęłam na chwilę, ale opowieść o tym jak udało mi się znaleźć wymarzone miejsce, jak się do tego wszystkiego zabrałam, jakie mam plany i skąd wygenerowałam siły do zmian zwyczajnie należy się tym, co wiadomości z prośbą o wskazówki wysłali i co tyle ciepła pod wspomnianym zdjęciem zostawili. Dzisiejszy post traktuję jako wstępniak, zaproszenie do przycupnięcia w tej mojej przestrzeni i towarzyszenie mi w drodze, która zapewne wiele niespodzianek szykuje. Problemy będą, a jakże. Życie bez nich mdłe jak przesłodzona herbata by było. Od tego jednak głowa i ręce, żeby z nimi walczyć i szukać rozwiązań. Wasze podpowiedzi jak najbardziej wskazane. Pewnie błędy popełniać będę, ale te cudze to też nauka dla mnie i dla innych jakich baboli nie popełniać więcej. Padł pomysł utworzenia kanału na YouTube.  Nie czuję się jednak medialnie zbyt, może z czasem w formie uzupełnienia relacji zarzucę coś w formie filmowej. Wolę jednak tymczasem podjąć  próbę przywrócenia czytelnictwa w narodzie :D . Podobno piórko mam względnie lekkie i zdjęcia całkiem zgrabne  pstrykam, liczę więc , że miło Wam tu będzie. 

Do dołączenia do siedliskowej grupy Waldemara zachęcam gorąco ( nie, nie jest to płatna reklama ;) ). Facet robi świetną robotę. Wyłuskuje  z sieci smaczne kąski z ogłoszeń domów i siedlisk na sprzedaż, dzieli się wiedzą w temacie i przede wszystkim zrzesza naprawdę dużą grupę podobnych sobie wariatów, których miasto w zadek uwiera, tych zdecydowanych i jeszcze wątpiących. Taka grupa wsparcia potrafi uporządkować w głowie plan jeszcze niegotowy i pchnąć do przodu kiedy ten najważniejszy krok na siłę jeszcze powstrzymywany. Ja, taka Zocha samocha trochę. Z pomocy nie skorzystałam, ale ta fachowa bywa nieoceniona.  

Jest tu o czym pisać i co pokazywać. Prace przy ogarnianiu domu dzielę pomiędzy tę kuchenną i twórczą. Nasz team składa się z dwóch kotów ( jeden spadkowy po poprzednich właścicielach), dużego psiunka, mnie i Ireneusza. Jest więc komu gotować i kogo ogarniać. Zdjęć Ireneusza brak, bo kilkanaście lat razem i wspólnych nie mamy wcale, ale jest, istnieje i aktualnie pomaga bardzo.  Spamować więc będę tymi kudłatymi, no i fotkami z domu ;)  Szyciowo na tapecie zające i marchewy. Jakby kto chciał, pisać śmiało, coś jeszcze zostało. Słowo pisane wpadnie za dni parę. Opowiem jak bardzo musiałam się wściec, żeby z kołowrotka kręcącego się na pełnej prędkości wyskoczyć ;) Jak opowieść się spodoba, kawę postawić możecie na buycoffe klikając o tu : KLIK Z góry dziękuję i ściskam mocno!










Za obecność serdeczne dzięki! Miłego weekendu!
Wasza A. 

wtorek, 31 października 2023

"A kiedy przyjdzie także po mnie..."

 "... Zegarmistrz światła purpurowy,

By mi zabełtać błękit w głowie, 

To będę jasny i gotowy.."


Kwestię odchodzenia z tego świata mam w głowie poukładaną ślicznie i logicznie. Jedyny strach jaki z tą kwestią  się wiąże, to ten o stan domu i posiadania, bo nie chciała bym, żeby ktoś na mnie wyklinał przy porządkowaniu mojego pierdolniczka. Mam więc jeszcze sporo rzeczy do uszycia, posklejania i pomalowania. No i wiarę mam, którą to za stan pewniejszy od nadziei uważam, że czasu wystarczająco dostanę na zrealizowanie różnych pomysłów. Jak oczy zaczną mi wysiadać konkretnie wtedy zamówię kontener na resztę materiałów, albo zaproszę w gości innych szalonych rękodzielników, niech się częstują.

Pierwszy listopada już za progiem, szaleństwo cmentarne widziałam już ładnych parę dni temu, kiedy z mamą poszłyśmy ogarnąć grób dziadków. Pamiętam jak za dzieciaka na cmentarz nosiliśmy proste, białe świeczki. Wtykało się je w ziemię przed pomnikiem, a potem z lubością moczyliśmy paluchy w roztopionym wosku konkurując kto większą kulkę zmontuje. Teraz zniczyska warte fortunę, instalacje kwietne jak na wesele w pałacu i panteony ustrojone tak, że aż po oczach daje. Biznes cmentarny nakręcił takie szaleństwo zakupowe, a ludzie w to idą jak lemingi z Disneya prosto w przepaść. Ja dla siebie dyrektywy dziecku przedstawiłam konkretne: prosta płyta, lub krzyż i żadnego badziewia, bo wrócę i straszyć będę. Wisi mi tam, czy na brzuch, chociaż skłaniam się ku spopieleniu, narzucą mi granit, czy lastrico, ale wolałabym żeby zanim wydadzą grube siano na te bzdety lepiej rodzina zjadła dobry obiad, spędziła miło czas razem i powspominała matkę wariatkę. Te wieńce po kilka stów jeden też niech sobie darują. Póki żyję kwiaty chętnie przyjmuję, choćby i polne. Później to już show dla żywych.


Dla dziadków serducho zrobiłam, mama prosiła. Może by im się spodobało, może nie. Wolę myśleć, że krążą gdzieś blisko nas porzuciwszy swoje kości i to, co tam na kamieniu legnie to im totalnie lotto.

A z newsów ze świata żywych, zmieniam lokalizację :) Pakuję szmatki i manatki i co prawda w obrębie województwa dolnośląskiego pozostanę, ale dożywocie odsiadywać już będę na mojej upragnionej, wymarzonej, wyczekanej cierpliwie wsi spokojnej :D. Szczegóły wkrótce. Teraz praca, praca, praca i jeszcze raz ogromne szczęście :) Muszę dutków nazbierać na dach, świece i dużo kawy. Pozwoliłam się ponieść intuicji w miejsce, które energię ma dobrą, nazwę uroczą i nr szczęśliwy. Musi być pięknie. Będzie tam szyte, pisane i łapane w obiektyw dla Was i dla potomności. No i miejsce dla Gości szacownych się znajdzie :)  Jak lubicie moje treści i radują Was te wieści, to kawulca można postawić lub do świec symbolicznie się dorzucić  o tu : KLIK 
Ściskam i lecę gołąbki na jutro zrobić, żurek ugotować i dynię upiec na pierożki. Wieczór tradycyjnie zagna mnie w kierunku maszyny do szycia, bo dziubolenie nocą w ciszy idzie mi najlepiej. 
Dziękuję, że jesteście
Wasza A.