Wiele osób teraz zakochuje się w pomyśle przeprowadzki na wieś. Wielu marzy się to sielsko anielskie życie, kwietne ogródeczki, zwiewne stylóweczki, żyćko swobodne i urocze. Wielu karmi się tym marzeniem całymi latami rzucając tylko słowa na wiatr i pytanie " Jak to zrobić?!" pozostawiając bez odpowiedzi w swojej własnej głowie. Wrzucając post o zakupie domu na grupę FB nie sądziłam, że tylu obcych mi ludzi zwróci się ze swoimi wątpliwościami właśnie do mnie. Czy to ma sens, skąd środki, jak przekonać drugą połówkę, czy dadzą sobie ewentualnie radę sami w pojedynkę. Wielkie zagwozdki, tym bardziej, że nie wiem co w tych ludziach siedzi. Do końca nawet nie wiem co we mnie samej tkwi tak od podszewki. Ciągle uczę się siebie stawiając przed sobą kolejne wyzwania i cele. Czas pokazuje, czy starczyło zapału i cierpliwości. Czas pokaże i tym razem. Wiele zależy jednak od nastawienia i determinacji. Dlatego na początek mojej wiejskiej drogi opowiem jak to było ze mną. Kiedy przełomowy moment nastąpił.
No to siup ;)
Ja, cudak, introwertyk z pogłębiającą się potrzebą ucieczki w ciszę od zawsze czułam, że ten krzykliwy światek totalnie nie dla mnie przeznaczony. Nawet żeby ten post , jak i wszystkie pozostałe, napisać samotnia mi potrzebna bezwzględnie. Cudzy oddech z rytmu wybija, a co dopiero nadmiar bodźców, którymi miasto i życie w bloku buchają jak garnek pianą przy gotowaniu makaronu na pełnym ogniu. Przelało mi się w którymś momencie. Dosłownie. Najpierw z moim Irkiem przenieśliśmy się z mieszkania w legnickim bloku do Polkowic. Spokojniej było ciut. Miasto małe, wszędzie blisko i mniejsze zagęszczenie wszystkiego wokół domu: ludzi, samochodów, dźwięków. Było mi ciut lżej, ale od wielu lat w głowie miałam ten sam plan: skromny dom na wsi. Niepotrzebna mi chawira na wypasie, którą można by się na instagramach chwalić. Nie takie miejsce, w które zaraz Weranda Country chciała by mi się pchać ze swoimi fleszami. Dobry, bezpieczny dom dla mnie i moich bliskich. O to bezpieczeństwo cały czas chodziło, bo skłonność straszną mam do analizowania sytuacji, otoczenia i ludzi i przewidywania parę przynajmniej kroków naprzód co wydarzyć się może. Miasto, a już tym bardziej mieszkanie w bloku, tego bezpieczeństwa mi nie dawały. Wręcz przeciwnie. Kurczaki w klatkach najszczęśliwsze nie są, a co dopiero człowiek. No i niech odetną prąd i gaz... klatka pułapka, dużo ludzi a samotność tym większa. Lepiej czuję się w małych społecznościach, a najlepiej wiedząc, że jestem samowystarczalna. Do tej samowystarczalności myślami zawsze dążyłam, więc żyć w domu mojego Irka dłużej też nie mogłam. Na starość i tak musiała bym stamtąd wyfrunąć, a teraz w kwiecie wieku ;) mogę jeszcze spokojnie przestawić się na wiejski tryb życia i wiele nauczyć. Na ten przykład wczoraj nauczyłam się robić naprawdę pyszny twaróg :D Niby niewiele, ale zawsze krok naprzód. Na gazie z butli gotuje się inaczej. Dwa razy wygotowałam więc wszystko na wiór, ale ostatecznie jest sukces ;) Stopniowo zorganizujemy tu ogród, przygotujemy się do hodowli zwierząt. Biedronę będzie można odwiedzać tylko raz na jakiś czas po to, czego sami wytworzyć nie będziemy w stanie. Solidna piwnica, zapasy i dużo zdrowsze, spokojniejsze życie.
Przełomowym momentem było moje załamanie nerwowe. Nadwrażliwość emocjonalna to stan niełatwy, a ja tak od siódmego roku życia w regularnym stresie egzystuję. Parę sytuacji życiowych, moja osobista mocno nieogarnięta, sprawiło , że roztrzęsłam się solidnie. Bóle głowy stały się codziennością, tabletki przeciwbólowe koniecznością. Ze stresu zęby potrafią boleć na całej szerokości szczęk. Tak się człowiek przez sen zaciskać potrafi, że szkliwo pęka jak na starej porcelanie. Boli twarz, sztywnieje kark, a napięcie mięśni czuje się nawet wewnątrz uszu. Z potężnymi zawrotami głowy wędrówka od neurologa, okulisty po psychiatrę, aż po zrozumienie, że nikt mi nie pomoże, jeśli sama sobie nie pomogę. Wiedziałam już, że jeśli nie zmienię nic, to po mnie, albo nowotwór sobie wyhoduję, albo zafunduję wczesny udar. Zdecydowałam więc, że to jest ten moment, mój punkt zwrotny. Wolę hodować ogórki i pomidory niż w sobie dalsze nieszczęścia.
Wszystko, co miałam, a więc wiele i niewiele, bo to malutkie czterdziestoparometrowe mieszkanie w Legnicy, wystawiłam na sprzedaż. Zaparłam się jak wół, że nie skorzystam z pomocy biur nieruchomości, bo każdy tysiąc jest mi bardzo potrzebny. Analizowałam rynek wtórny, ustaliłam moją cenę i cierpliwie jeździłam na spotkania z różnymi maruderami, cwaniakami i pseudoinwestorami. Dałam sobie rok. W duchu powtarzałam, że jeśli ma się znaleźć kupiec za kwotę, którą ustaliłam, to się znajdzie. Trzymałam się przy swoim postanowieniu i nie dałam sobie zasiać w głowie żadnych wątpliwości. Kiedy sądziłam już, że nici z tego, że nie jest to jednak mój czas pojawiła się dziewczyna, która weszła, szybkim krokiem obeszła całe te moje włości i zakomunikowała zdecydowanie "No to sprzedała Pani mieszkanie!"... Do ostatniej chwili nie wierzyłam, serio. Nawet jadąc do notariusza zastanawiałam się mocno, czy to aby nie jakiś durnowaty żart. Z pieniędzmi na koncie mogłam zacząć poszukiwania... O nich jednak następnym razem ;)
Czy miałam wsparcie? Bynajmniej. Wszyscy dookoła gderali, że to zły pomysł, że nie dam rady, że wieś to bród smród itd... Wszędzie daleko, pracy multum , a w mieście w bloku wszystko pod noskiem. Nikt jednak nie pytał, czy aby ja pod noskiem chcę mieć to wszystko, co miasto oferuje... No nie. Pracy dużo? No właśnie od tego " wszystko pod noskiem" ludzie leniwi i chorzy się robią. Ja tu nawet w kuchni normę spacerową dziennie wyrabiam. Duża jest i od stołu do zlewu spory kawałek, a wiadomo w czasie gotowania od blatu do zlewu pierdyliard razy się biega, a mam cały jeszcze wielki ogród, więc od marca zaczyna się trening. Do lekarza, że niby ze wsi daleko..., a ilu mieszkając w mieście odbiło się od ściany szukając pomocy medycznej w różnych dramatycznych sytuacjach? Jeżeli mam jeszcze trochę pożyć, to tam, gdzie duch mnie ciągnął od zawsze, gdzie nie ma snobizmu i pozerstwa, co w mieście wstręt i politowanie we mnie generowały. A jeśli nawet nagle gdzieś między łopatą i motyką zawał mnie złapie, to miękko padnę sobie w sałatę i pomidory spokojnie chłonąc ostatnim spojrzeniem błękit mojego kawałka nieba szczęśliwa, bo dobrego posmakowałam życia. Najgorszą rzeczą w ludzkiej egzystencji są niespełniane marzenia, niepodejmowanie nawet próby ich zrealizowania to wielka głupota, żal na koniec ogromny pozostaje. Czy dam radę? Zobaczymy. Życie przynosi najróżniejsze niespodzianki, dobre i złe. Może coś mnie kiedyś złamie i trzeba będzie podjąć kolejne niełatwe decyzje, ale... zamieniłam 48m w kwadracie na 52 ary dobrej ziemi i dom, do którego można było wejść już i żyć spokojnie. Z moich kalkulacji wychodzi więc, że zyskałam wiele ;) Od miesiąca czuję się jak na wakacjach. Fakt pracy dużo, ale kładę się spokojna i lepiej śpię. Pokochałam to miejsce zimą, kiedy drzewa golutkie, kwiatów nie ma, tylko chabazie brunatne z ziemi wystają. Co czuję myśląc o wiośnie? :) Lekki stan euforyczny już układa mi uśmiech w banana :D
Jeżeli ktoś jak ja marzy o takiej życiowej zmianie i notorycznie szuka odpowiedzi u innych jak to zrobić, powinien zacząć jednak od siebie. Każdego sytuacja jest inna, a czynników składających się na powodzenie akcji cały ogrom. Jeżeli jednak czegoś bardzo się chce trzeba szukać wszelkich sposobów na realizację planów. Czasem nie zgadza się mąż czy żonka, może więc czas na rozwód :D To żart oczywiście. Ważne jest jednak, żeby ci nasi ludzie przy boku podzielali to marzenie. Mój Irek zaraził się pomysłem od naszej pierwszej rozmowy. Przegadaliśmy na ten temat wiele godzin, dni i nocy. Pewnie gdybym nie tupnęła nogą nadal tylko byśmy gadali, ale najważniejsze , że teraz jesteśmy tu razem, razem jest o wiele łatwiej...
Jedną z najistotniejszych spraw są finanse. Zaczynając od kwestii zakupu skąd pozyskać środki na nieruchomość + ewentualne prace remontowe. Najnormalniej w świecie trzeba mierzyć siły na zamiary. Trzeba też zadać sobie pytanie z czego będę żyć na miejscu. Ja przez wiele lat pracowałam nad umiejętnościami dzięki którym na bieżąco mogę generować jakieś dutki na karmę dla zwierząt, opłaty i coś smacznego dla nas. Mam też zdolność znacznego obniżania oczekiwań finansowych i wydatków. Co to znaczy? Moje życie nie kręci się wokół szmat, kosmetyków, mody, furek, komórek i generalnie takiego wystawnego stylu życia. Jest mi to zwyczajnie zbędne. Jak mam dobre, skórzane buty mogę je nosić tak długo, jak podeszwa nie macha na pożegnanie cholewce. Tym bardziej więc po wsi nie muszę paradować w kaloszkach Hunter'a i białej nówka funkiel sztuka koszuli. Wystarczy, że skarpetki nie przemakają, a zadek golizną nie świeci. W razie czego nie mam też oporu przed pracą w miejscach, w których statystyczny magister brzydzi się lub wstydzi. Mój dyplom przez psa nadgryziony leżał latami pod szafą, a teraz po przeprowadzce to już nawet nie wiem gdzie jest jego koniec. Do ludzi nadymających się samym faktem posiadania podobnego mam stosunek szczerze współczujący. W tym kraju doktoratem szczyci się wiadomo kto, prezentując wiedzę i mądrości wiadomo na jakim poziomie, więc ten tego... magistra też może mieć tu każdy. Wystarczy konkretna kwota. Zatem jak przyjdzie taki czas i konieczność dostosuję się do sytuacji. Możliwe jednak, że przeżyję puszczając w obieg nadmiar płodów tej ziemi. Ludzi pragnących prawdziwego jedzenia jest coraz więcej, a ściemy dookoła całe mnóstwo. Zobaczymy co uda się zrealizować.
Jako, że tekstu już dużo naklikałam czas najwyższy na zdjęć parę. Dzisiaj zapraszam na mały spacer pomiędzy moimi drzewami. Następnym razem wrzucę coś ze środeczka.
Część drzew owocowych jest jeszcze sadzonych za Niemca. Pozostałe to dorobek poprzednich właścicieli. Wdzięczna za nie jestem ogromnie. Dom w pustym polu byłby bardzo smutny, a nam czekać na takie otulisko zielone mogło by już braknąć czasu. Dzięki Pani Gieni i jej rodzinie mam swój mały park łamane na las i sad mieszany :)
To przedostatnie zdjęcie przedstawia wejście do pomieszczenia gospodarczego. W jego wnętrzu stoi już mój kredensik kuchenny, który ostał mi się w spadku po Babci Sabci i Dziadku Stefanie. Za jakiś czas go odnowię. A co zrobiła Anka zaraz po przyjeździe do "nowego" domu? Ano oczywiście ukręciła wianka i powiesiła na drzwi :D Psy sikają na murek, a ja po swojemu znaczę teren :P
Na ostatnim zdjęciu zajawka tego, co czeka nas w najbliższych dniach. Plan zakupu domu zakładał nabycie czegoś, co nie będzie wymagało pilnego remontu dachu, a jednak... O tym lawirowaniu w planach i rozwiązywaniu niespodziewanych problemów pewnie będzie sporo. Na dzisiaj jednak odmeldowuję się już i zostawiam Was na tym moim zielonym polu. Możecie sobie wirtualnie pohasać do woli. Proszę tylko stokrotek nie deptać :*
Sciskam
Wasza A.