... a na łapach pies kudłaty...
W związku z tym, że w najbliższą niedzielę może nastąpić świata koniec ;), postanowiłam rozliczyć się z Wami i opisać stan aktualny po naszych zeszłorocznych "przygodach", po których bez Was i Waszej pomocy nie wiem czy dzisiaj chodziła bym na swoich łapach dwóch.... Dlaczego dopiero teraz? Musiałam okrzepnąć. Temat musiał się uklepać, uleżeć, zapomnieć choć odrobinę... Dzisiaj mogę opowiedzieć Wam wszystko nie rycząc nad klawiaturą. Niestety jestem trochę płaczkiem. Przeciekam na okoliczność szczęścia, radości, bezsilności, reklam świątecznych, czy widok słodkich sierściuchów. Tamte dni płynęły mi rzecz więc jasna razem ze sporą ilością słonej wody. Trochę jednak czasu minęło, trochę się wyciszyłam. Mogę zatem naklikać co następuje...
![]() |
Jak niektórzy z Was się orientują z początkiem minionego roku przeprowadziłam się do mojej wymarzonej, wiejskiej chałupki. Marzenie, które wzrastało latami nareszcie mogło się ziścić. Radość więc była ogromna, co też manifestowałam wszem i wobec. Niestety najwyraźniej pod jakąś dziwną gwiazdą urodzić mi się było dane, bo na okoliczność chwilowego szczęścia mój los zawsze ma jakiego obucha w zanadrzu przygotowanego i cyk, musi walnąć w tył głowy. Tak i tym razem. W mojej chałupce dach wymagał pilnego remontu i ku mojej kolejnej radości w trybie błyskawicznym udało się zorganizować ekipę do pracy. Wszystko szło gładko, aż trudno było uwierzyć. Do pewnego dnia, kiedy to panowie zwijali się już do domu, ja zajęta swoją pracą w chałupie, a mojej Stellci zachciało się na siusiu. Teren wokół domu spory, do drogi kawałek też niemały, a psiulo na tyle posłuszne, ze nie oddala się zbytnio. Uchyliłam więc drzwi, rzuciłam zwyczajowe " Tylko grzeczna bądź!" i wróciłam do swojego zajęcia. Nagle z domu wyrwał mnie potworny płacz. Tak płacz Moi Drodzy. Zwierzęta potrafią się i śmiać, i płakać rzewnie. Ten płacz wywołał ból okropny. Jak sądzę kierowca busa zapatrzony w telefon, nie patrzył niestety na drogę, bo nie zauważyć Yorka mógłby, to pewne. Golden retriever i to z tych europejskich należy do sporych misiów. Zwyczajnie głowę zajętą miał czym innym. Jak to się stało, że dziewczynka moja wyłożyła się pod samo koło? Nie wiem. Nie o sąd nad kierowcą też chodzi. Wiem jak to przeżył i widziałam, że dzień miał nienajlepszy już wcześniej. Słowem- wypadek. Auto przejechało po łapie i pogruchotało ją okrutnie. Panowie szybko obdzwonili okolicznych weterynarzy, zgarnęli nas do auta i pojechaliśmy szukać pomocy. Pech chciał, że trafiliśmy do kliniki w Nysie. Szyld z napisem klinika przywodzi na myśl miejsce, gdzie opieką otoczą Cię sami specjaliści. Nic bardziej mylnego. Co najwyżej cennik bardziej rozbuchany ku górnej granicy możliwości jej klientów. Tu też z naciskiem na słowo " klientów" nie "pacjentów". Prześwietlenie pokazało, że organy wewnętrzne nienaruszone, można psa ratować. Jako, że był to piątek właściciel kliniki kazał wrócić w poniedziałek, bo do operacji trzeba się przygotować. Czekał nas zatem cały weekend patrzenia w bezsilności na cierpienie psa. Dopytałam jeszcze doktora czy na pewno damy radę coś z tym zrobić, na co z pewną siebie miną odrzekł " My nie, ale ja tak!". To mnie uspokoiło ciut. Nie szukaliśmy dalej. Ustalone co ustalone, będziemy w poniedziałek. Zaczęło się koczowanie na trawie. Stellka płakała, dyszała, do domu nie dała się zabrać. Siedzieliśmy przy niej na zmianę. Noc zimna, ognisko rozpalone... czuwanie. Po niedzieli kolejny raz do Nysy tylko po to, by dowiedzieć się, że muszą zamówić szynę, może w dniu kolejnym dojedzie, przyjechać jutro proszę. Wtorek nastał, czekamy na informację i jest, szyna dojechała, proszę przyjechać. Tak szybko jak byliśmy w stanie zebraliśmy się i ruszyliśmy w trasę. Niby niedaleko, trzydzieści kilometrów z małym hakiem. Okazało się jednak, że dotarliśmy zbyt późno i tego dnia operacji już nam odmówiono. Błagaliśmy o pomoc, ona wymęczona bólem, my prawie zero snu od piątku. Niestety. Powiedziano nam, że o 16:00 kończą pracę, do tego czasu z operacją się nie wyrobią, a nie zamierzają zostawać po godzinach. Lekarzy było dwóch. Jeden- właściciel tego biznesu i drugi, młody człowiek, jak się później okazało bez specjalizacji. To ten drugi właśnie operację przeprowadził w środę. Zaproponowano nam pozostawienie Stelli do środy u nich w "szpitalu". Skąd cudzysłów? A no kolejny raz z powodu błędnego wyobrażenia jakie to słowo może prowokować. Nie jest to bowiem miejsce, gdzie ktoś zwierzęciem się zaopiekuje, uspokoi, napoi, na siku zabierze. To klatka, w której do kolejnego dnia, za sporą opłatą, Stellka była by trzymana. Jej i nasze serca tego by nie wytrzymały. Wróciliśmy do domu.
W środę przeprowadzono operację. Po niej młody pan doktor wyniósł psa. Kość udowa rozłupana była na sześć kawałeczków. Całość spięto jednostronnie szyną. Udo zaszyte na długości ponad 30cm. Zero opatrunku, wzmocnienia, drenu. Widoku zdjęć Wam oszczędzę, Nie wyglądało to dobrze. Na moje pytanie jak teraz postępować usłyszałam " Odmawiać zdrowaśki...". Do kontroli za osiem tygodni i oby się nie rozsypało. W ciągu kolejnych dni na udzie zaczęła pojawiać się bania. Ewidentnie coś wzbierało pod szwem i to w szybkim tempie. Próba kontaktu z kliniką i informacja, że lekarz, który operację przeprowadził już tam nie pracuje. Podano mi nr telefonu do tego człowieka. Był to ten sam nr, który widniał na wypisie, ale już przy jego odbiorze pan doktor zaznaczył, żeby z niego nie korzystać, bo żona się denerwuje kiedy rozmawia przez telefon i zabrania mu go odbierać... Tak też się stało. Połączenie bez odbioru. Wysłałam sms'a z prośbą o informację co robić, czy to normalne, co może się dziać, prośbę o kontakt. Nic, zero, null, cisza... Zapakowaliśmy psa i w trasę. Tym razem już nie do Nysy, a do Lubina do lecznicy przy ul. Paderewskiego. Do przejechania w jedną stronę 200km, ale znaliśmy już doktora Jerzego Tureńca, który lecznicę prowadzi i wiedzieliśmy, że uzyskamy konkretną pomoc. Ostatecznie na miejscu trafiliśmy na dyżur pani doktor Żanetty Rydzak, cudownej, empatycznej istoty, która fachowo się nami zaopiekowała. W nodze Stelli zebrała się ogromna ilość płynu. Brak drenu zrobił swoje. Później okazało się, że krwiak powypadkowy również został wewnątrz, a szyna, jako że była tylko jedna, nie miała szans najmniejszych na utrzymanie wieloodłamkowego złamania tym bardziej u tak dużego psa, którego po operacji nie da się nosić pod pachą dla właściwie rozłożonej w czasie rekonwalescencji. Pani doktor uczciwie powiedziała nam, że może spróbować kolejnego zabiegu, ale jest ktoś lepszy. Jeden jej telefon do Centrum Weterynaryjnego Alfavet w Lubinie, jej prośba o pomoc gorąca do doktora Łukasza Matyszczaka i ostatecznie lądowanie w miejscu, w którym gdybyśmy wylądowali w pierwszej kolejności mnóstwo bólu, płaczu, czasu i pieniędzy było by nam oszczędzone. Kolejna operacja polegała na poskładaniu ponownym tej niezwykle trudnej układanki, wstawieniu metalowego pręta w sam środek kości i zabezpieczeniu jej z każdej strony, żeby całość miała szansę się zrosnąć. Teraz wszystko zależało ode mnie. Ciągłe pilnowanie, żeby Stella leżała, żeby wstawała jedynie na krótką chiwilę za potrzebą. Uczyłyśmy się funkcjonować w nowych okolicznościach. Spałyśmy razem na podłodze.
![]() |
Pobódka w naszym wspólnym łóżeczku |
Podawałam całe mnóstwo zastrzyków, kroplówek, pigułek. Pojęcia nie macie jaki strach potrafi wywołać zatkany wenflon kiedy musicie podać kroplówkę, jest sobota wieczór i ostatecznie ratuje Was tutorial na youtube. Z jednej strony szczęście, że takie tutoriale są, z drugiej obawiam się, że na tutorialach doktor z kliniki w Nysie zbudował swoje wątpliwe umiejętności i przekonanie, że coś tam wie, na pacjencie popróbuje, może się uda. Grunt, że zapłacone, żegnam państwa idźcie się modlić o cud. Całą energię i czas poświęcałam tygodniami na postawienie tej mojej Gwiazdy z powrotem na cztery łapki. Wiele wizyt kontrolnych, niesamowita ekipa z Alfavet. Zrobiliśmy co się dało, choć była sugestia amputacji. Chwilę przed drugą operacją doszło bowiem do przemieszczenia odłamka pękniętej szyny wewnątrz uda i uszkodzony został nerw odpowiadający za władzę w łapce. Zostało czucie bólowe. Był jednak cień szansy, że nerw się zregeneruje i tego się trzymałam. Kilka serii zastrzyków neurologicznych niestety nie przyniosło oczekiwanego efektu. Poległam też ja w roli rehabilitanta. Zbyt delikatnie obchodziłam się z łapką w trakcie ćwiczeń. Obawiałam się wyrządzenia jej większej krzywdy, nie byłam w stanie wyczuć momentu kiedy można przełamać opór żeby nastąpił progres. Łapka nie jest więc tak sprawna, jakbym chciała. Doszła jednak do siebie na tyle, że nie wadzi jej, a mimo wszystko pomaga w codziennym funkcjonowaniu. Dziewczynka nosi bawełniane skarpetki i bucik żeby chronić ją przed otarciami. Aktualnie jednak nauczyła się stawiać tę łapkę płasko na powierzchni, nie ciągnie jej po ziemi, a podskakuje dzielnie i to często w takim tempie, że nadążyć za nią trudno ;) Jest dobrze, dajemy radę. Chociaż w tym roku dopadł ją inny problem z gatunku tych kobiecych, co również skończyło się operacyjnie, ale dochodzimy do siebie ponownie :) Życie. Nigdy nie wiadomo kiedy i z której strony nas ugryzie. W takich chwilach dowiadujemy się sporo o sobie i tych, których mamy najbliżej. Czasem jednak bliżsi okazują się ci, których nigdy osobiście nie poznałeś.... Tu chciała bym raz jeszcze z każdego zakamarka mojego pokręconego serca podziękować Wam za pomoc wszelaką w tym czasie złym. Czasem bywa tak, że kwoty potrzebne na już niewielkie dla innych, ogromne i nieosiągalne są dla kogoś innego. Po przekroczeniu dziesięciu tysięcy złotych przestałam liczyć... Gdyby człowiek wiedział, że upadnie, to i by wcześniej usiadł. Warto więc zainwestować w ubezpieczenie na leczenie zwierząt domowych, bo aktualnie ceny opieki weterynaryjnej, nawet tej podstawowej, rosną w bardzo szybkim tempie. W razie nagłych sytuacji warto jest mieć parasol ochronny. Nie, nie reklamuję tu żadnego towarzystwa ubezpieczeniowego. Sugeruję tylko rozważenie takiej opcji. Pytajcie u swoich ubezpieczycieli domu/mieszkania. Takie opcje występują w niektórych pakietach.
Dlaczego nie podaję nazwisk "fachowców" z kliniki w Nysie? Jeżeli komuś będzie zależało podam prywatnie. Nie chcę wywoływać żadnej formy linczu. Odpowiem też na pytanie, które zadawała mi chyba co druga osoba znająca sytuację: dlaczego nie podałam ich do sądu? Po pierwsze i przede wszystkim dlatego, że psy żyją krótko. Czas ziemski mojej Stelli został dodatkowo skrócony całym tym medycznym jej ciałka bombardowaniem. Tych wspólnych dni, tygodni, mam nadzieję lat nie chcę dzielić na szarpaninę w sądzie w towarzystwie ludzi, których przyjemność oglądania ponownie była by żadna. Ponadto musiała bym na świadków wzywać lekarzy, którym oczy w niedowierzaniu otwierały się jak pięciozłotówki na widok tego, co zostało dokonane. Ich nazwiska zapamiętajcie, bo z czystym sumieniem polecić Wam mogę ich opiekę. Poza tym nie jestem człowiekiem, który życiową energię chce tracić na walkę w sądach, czy gdziekolwiek indziej. Sama z dzieckiem zostałam w piątym miesiącu ciąży i choć było niełatwo nie szarpałam się z jej ojcem ani za czas tej ciąży, ani za alimenty na mnie, ani na nią. Dogadaliśmy się na skromną kwotę, która wpływała regularnie i tylko raz zwróciłam się do sądu o ustalenie tego faktu na papierze kiedy dotarła do mnie informacja o kolejnym dziecku z kolejną partnerką w drodze. To jedno sądowe spotkanie i bojowe nastawienie drugiej strony przekonało mnie, że jeśli ktoś szczerze ludzkich, czy rodzicielskich uczuć w sobie nie ma, to i sądem ich nie wyłuskasz. Bida czasem piszczała głośno, osiemset plusa nie było, wiele rzeczy musiałyśmy sobie odmawiać, ale dałyśmy radę. Cenniejszy od pieniędzy jest dla mnie czas. To tak w skrócie, żebyście orientację mieli jakim człowiekiem jestem ja sama. Możliwe, że miękkim zbyt, ale i nas takich świat do głaskania szarej rzeczywistości myślę, że potrzebuje.
Tym, co upominali mnie w trakcie leczenia, że to tylko pies... hmm, mogę jedynie współczuć...
![]() |
Po smutku... |
![]() |
... czas na radość :) Stellka uwielbia nasz trawnik pełen stokrotek i bluszczyku. |