Na początku był chaos...
Parę szmatek, nożyczki, papier i ołówek. Czasem szmatki latając bezwładnie po mojej pracowni w poszukiwaniu czegoś konkretnego legną się jedna obok drugiej zupełnie niechcący i cyk.... patrzysz, no skubaniutkie pasują do siebie jak w korcu maku dwa ziarnka odnalezione szczęśliwie. No i zaczyna się. Forma narysowana, wycięta, odwzorowana na tych skraweczkach, zaś wycinanki precyzyjne, bo w małych formach milimetry potrafią spartolić całość kompleksowo. Następnie upinanie szpileczkami, zszywanie gęściutko, docinanie, podcinanie zaokrągleń. Później na prawicę wywracanie mozolne, bo przez otwór wielkości małego paluszka wcale nie jest to takie proste, jakby mogło się wydawać. Nic to jednak, bo teraz moment upychania waty następuje, a ta do grzecznie współpracujących struktur zdecydowanie nie należy. Uciekać spod patyczka to to lubi bardzo, walać się później po wszystkich kątach, do herbaty stojącej na pobliskim blacie wpaść na kąpiel (ciekawa sama jestem ile tego dziadostwa już mam w trzewiach skumulowane), ostatecznie upchane w ilości dla mnie właściwej zamknąć trzeba na wieki. Flaczków i miękiszonów nie lubię ( bez zbereźnych myśli tu proszę :P ). Wypchane zabawki muszą być konkretnie. Wlocik zaszyty tak, żeby w miarę możliwości widoczny był jak najmniej. Później wykańczamy. Dzióbki doszyte, oczko wyhaftowane, środek ciężkości odnaleziony, sznureczek przytwierdzony i voilà, prawie dwie godziny zabawy i ptaszek gotowy :D No i niech mi ktoś tu jeszcze odważy się rzec, że to co robię, to nie miłość ;) Kto ma cierpliwość tyle bawić się z ptaszkiem :P
Good one
OdpowiedzUsuń