Obserwatorzy

piątek, 18 października 2024

Sanatorium

Zdało by się, żeby ktoś mnie uszczypnął, bo do końca jeszcze nie wierzę. Za chwileczkę, za momencik minie rok kiedy porzuciłam miejskie życie i zamieszkałam w wymarzonym domu na wsi. Marzenia co prawda przez lata czekania przeszły niemałą transformację, bo racjonalne podejście do tematu sprzedaży mieszkania i zakupu chałupy trzeba było wdrożyć i konkretnie przekalkulować siły i zamiary, ale cel był określony. Miał być kawałek gruntu pod ogródek warzywny i kwiatowy i miała być chałupa w takim stanie, żeby dało się wejść i mieszkać rozkładając plan remontowy na lat kilka w porywach do kilkunastu. Dzisiaj, biorąc pod uwagę w zastraszającym tempie rosnące ceny, może się okazać, że ten plan rozciągnąć będzie trzeba na lat nawet więcej, ale pałacem zainteresowana nie jestem i nie byłam, więc luz. Poza tym wiadomo, młodsza się nie robię, siły przerobowe zwiększać się nie będą, budżet remontowy jednoosobowy, czyli co uciułam, to włożę w okienka, elewacyjkę i oklepywanie zlasowanej ciut cegły, ale krok po kroczku wykonywany cieszy bardzo. Wiadomo, gdyby człowiek wór pieniędzy miał, to by ekipę zamówił i palcem pokazywał "Tu proszę tak, a tu siak!". Jest dobrze jak jest. Na głowę nie pada, palenie w piecu ogarnęłam prędziutko, więc bez strachu zostaję tu sama, Pchełka myszy łowi zawodowo, a Stellka mimo niesprawnej łapki szczęśliwa jest bardzo. Jak widzę ich szczęście moje własne strachy i demony słabną znacząco, może kiedyś odejdą w siną dal prosto przez to pole za domem...


Najpiękniejsze są tu poranki. Wiosna nafaszerowała mi głowę takimi obrazkami, że mogła bym się stąd nie ruszać never ever. 













Mieć koło domu kwiaciarnię, zielnik, warzywnik, kawałek lasu, sad, namiastkę parku i wybieg swobodny dla wszystkich moich pokręconych myśli... bezcenne. Oddycham zdecydowanie głębiej, sypiam lepiej i choć czasu nie cofnę, a z pamięci nie wymarzę tego, co mi serce pocharatało, to tutaj zabliźnić się jeszcze mogę i pewniejszy pod stopami poczuć grunt. 
Ilość kwiecia w sadzie wpędziła mnie w zachwyt i lekką panikę co pocznę z taką ilością owoców. Jedna noc jednak rozwiązała "problem" zamrażając cały ten cud kompleksowo. Na szczęście winogron odbił na tyle, żeby dać się spróbować rozwalając smakiem i zapachem na łopatki, papierówka zapewniła parę garnków kompotu, a maliniak wypełnił stary kredensik po dziadkach słoiczkami z sokiem i dżemami. Nawet jarzębiny dwie nie zawiązały ani jednej, czerwonej kuleczki, aronię pochłonęły  ptaszki, a to, co bliżej gruntu wyrastało pożarły paskudy-ślimaki.  Nauka walki z takimi przeciwnościami w toku. Powiem tylko, że niezgodnie z zaleceniami internetów i humanitarnego traktowania tych bestii jeńców nie biorę, a solniczka działa najlepiej. Chemiczne granulaty nie dla mnie. Zdrowia i życia sierściuszków  narażać nie będę, poza tym to, co ziemia wchłonie z jej płodami zjedli byśmy i my z biegiem czasu. Ma być naturalnie, a że środowisko czystsze, niż w starym rejonie zamieszkania, to poczułam zbierając kwiaty bzu. W okolicach Legnicy bzowy pyłek działał na mnie i moją alergozę jak broń biologiczna, tutaj mogę jak pszczoła wyjść z krzaków cała żółta i nic. 







Ogrodnik póki co ze mnie żaden. Troszkę kwiatów udało mi się obronić przed tą nagą armią ślimorów. W przyszłym roku większą część terenu przeznaczę na kwietnik. Zbieram nasionka, rozmnażam cebulki, bo w kwestii kwiatów zdanie mam stanowcze: nie tylko chlebem człowiek żyje. Dla spokoju ducha kwiatuchy i zielopuchy , choćby chabazie dzikie z pola być muszą. I tak taniej wychodzi ich utrzymanie, niż terapia u specjalisty ;) 




Moje kudłate antydepresanty też czują się tu świetnie. Jeszcze tylko ogrodzenia nam trzeba do zapewnienia im większego bezpieczeństwa, ale to grubszy wydatek. Muszę duuużo misiów udziergać zanim płot tu stanie. Wypadek Stellki pociągnął za kieszeń dość mocno i po przekroczeniu dziesięciu tysięcy przestałam liczyć. Dzięki pomocy paru dusz życzliwych udało się przeprowadzić ją przez dwie operacje, ale  o tym wkrótce. Obiecany post z rozliczeniem i szczegółowym opisem sytuacji musiał odczekać swoje. Zbyt wiele emocji, rycząc jak bóbr ciężko się pisze. Musiałam ochłonąć i zatrzeć w pamięci co nieco...





Biedy nie ma, chleb wypiekam coraz lepszy, niedaleczko genialne sery zakupić można, a i na nauki zapisać się, a jakże. Niewykluczone więc, że w dogodniejszym czasie i na liźnięcie takiej wiedzy się zdecyduję. Nalewka z kwiatów bzu dojrzewa w składziku, zioła posuszone... teraz byle do kolejnej wiosny. Dziubać będę swoje w ciszy tych grubych, poniemieckich ścian i czekać spokojnie, aż wszystko ponownie się zazieleni.





Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was tą ilością zdjęć mojego zielska. Ja zachwycam się nawet kwiatem ziemniaków, a tym, co mnie zachwyca lubię się dzielić.

 



Ziemia nosi tyle pięknych tworów i Andzia mogła by się choćby przyczesać odrobinę, co by krajobrazu nie psuć, ale cóż... Fryzjer pół roku temu skasował mnie bezwzględnie na cztery stówki, więc pogodziłam się z faktem, że moje srebro na głowie żyć będzie  swoim życiem.  Zapanować nad nim w żaden łatwy sposób się nie da, a że czeszą mnie gałęzie i kocie pazurki, to się wygląda jak wygląda. Kolejne stówki wolę włożyć w coś bardziej rozwojowego, niż mój filmowy look ;)



Tyle na dzisiaj. Przesyłam Wam całe garście mojego słońca i wieść najważniejszą : żyję i z życia radość czerpię nieco odważniej...
Ściskam Was mocno i za obecność dziękuję!
Wasza A.

P.S. O "buycoffe" przypominam nieśmiało. To taka forma wsparcia młodych artystów, gdzie postawić im można wirtualną kawę. Tym starzejącym się z lekka może bardziej przydał by się się voltaren i rapacholin, ale symboliczna kawa też cieszy ;) Link do mojego profilu o tu: https://buycoffee.to/cottoni